dzać dzieciom, pchającym do wszystkiego palce. Ponieważ jednak przypuszczał, że wśród tych sąsiadów znajdzie kogoś, któryby mu dał wskazówki co do rajskich ptaków, stosunków nie zrywał.
Jednego dnia przyszło mu na myśl, aby poczęstować swych współmieszkańców rumem, którego kilkanaście flaszek miał na statku. Tadzio przyniósł rum, a pan Ciliński dał dwie duże flaszki najczęściej odwiedzającym go Papuasom. Flaszki wypito natychmiast. I naturalnie poproszono o więcej. Zacny uczony oświadczył, iż da chętnie więcej rumu, ale prosi, aby mu wskazano myśliwych, zajmujących się polowaniem na rajskie ptaki. W tej chwili rozesłano gońców do najbliższych chat i w godzinę później zjawiło się w domu paru nowych Papuasów, twierdzących, iż zajmują się zawodowo polowaniem na te drogocenne ptaki. Trzeba było i ich poczęstować rumem, który Papuasi oczywiście chętnie przyjęli, a usiadłszy na matach rozpoczęli z panem Cilińskim rozmowę.
— Jak się nazywa wasz kraj rodzinny? — pytał jeden z Papuasów.
— Poland! — odpowiedział pan Ciliński.
— Poland? To nie może być, to przecie zupełnie nic nie znaczy. W to nikt nie uwierzy, to jest przecież niedorzeczne, czy słyszał kto kiedy coś podobnego? Pulend, to nie może być żadną nazwą ani imieniem kraju. To jest nic.
— Jakże nic, jeden kraj nazywa się tak, a drugi inaczej! — tłumaczył pan Ciliński.
— To jest puste gadanie. Moja ojczyzna nazywa się Wanumbai, każdy może powiedzieć Wanumbai, ja pochodzę z Wanumbai, wszyscy wiedzą co to jest i gdzie to jest. Ale Pulend, czy słyszał kto kiedy coś podobnego? Nie drwij sobie z nas, powiedz nam naprawdę jak się twój kraj nazywa, abyśmy mogli wiedzieć jak mówić o tobie kiedy stąd odjedziesz.
Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.