Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wygląda to wcale oryginalnie i ozdobnie — mówił pan Ciliński. — Ma się wrażenie, że niby ten kolczyk przecież na coś może się przydać. Jak wrócisz do domu powiedz o tem tym naszym paniom, które jeszcze chodzą po świecie z dziurami w uszach. Może ci się uda wprowadzić taką nową modę.
— Ee, pan profesor ma także pomysły.
— Głupi jesteś mój bracie. Niema takiego pomysłu, któregoby w modzie nie przyjęto. Tam dobre wszystko czego nie było, choćby jak najbardziej zwarjowane.
Pewnego dnia Papuasi dali panu Cilińskiemu znać, że idą na polowanie, ponieważ w pewnej części lasu zauważyli większą ilość rajskich ptaków, w pełnej świetności upierzenia. Przyszli się go zapytać ile mu też ptaków trzeba i jaką dostaną za nie zapłatę. Tadzio słysząc to, pomyślał sobie, że ciekawą mogłoby być rzeczą pójść na polowanie w dżungle z prawdziwymi dzikimi, którzy nie używają nawet strzelb a tylko łuków. Wiedział, że rajskie ptaki latają i gnieżdżą się bardzo wysoko i nie wyobrażał sobie w jaki sposób można je zabić strzałą z łuku, skoro niejednokrotnie on sam z powodu zbytniego oddalenia celu nie mógł strzelać ze swego sztucera. Zaproponował tedy panu profesorowi, aby go posłał wraz z Papuasami. Zapomocą butelki rumu udało się profesorowi uzyskać zgodę myśliwych, którzy zapowiedzieli Tadziowi jednakże, iż strzelby brać ze sobą nie potrzebuje, a gdyby nawet ją wziął, to strzelać mu nie wolno. Prócz tego na polowanie trzeba było iść już wieczorem, aby być wczas na miejscu. Tadzio zgodził się na podyktowane mu warunki i istotnie nad wieczorem wyruszył wraz z kilkunastu młodymi chłopcami, którzy skierowali się ku najdzikszej a odległej części dżungli.
W lesie było już ciemno. Ścieżki nie widziało się, a jednak bosi Papuasi szli wciąż chyżym krokiem, znako-