Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

micie orjentując się wśród gęstwy czarnych, wysokich pni, a nawet w ciernistem krzewiu. Kroków ich prawie nie było słychać. Postacie same ciemne, rozpływały się w mroku i ciemnościach i zrzadka tylko na polankach majaczyły niewyraźnie. Maszerowano tak bez słowa i bez odpoczynku kilka godzin. Poczem myśliwi zatrzymali się, siedli na ziemi i rozpoczęli cichą naradę. Po chwili kilku z nich wstało i nacięło nożami kilkadziesiąt prętów bambusowych, poczem ten i ów zaczął się piąć jak kot na wysokie drzewa. Co tam robili, tego Tadzio nie widział, bo było ciemno. Sam wdrapać się na żadne drzewo nie mógł. Wobec tego musiał jak niepyszny stać, przyglądając się czemuś, czego nie rozumiał i czego nikt nie mógł mu wytłumaczyć. Powoli topniała gromadka myśliwych, aż wreszcie zostało się zaledwie kilku, którzy znakami dali chłopcu do zrozumienia, aby szedł za nimi. Wprowadziwszy go w głębokie i gęste zarośla ukazali mu ziemię, na której się też sami położyli i wkrótce zasnęli.
Obudził ich nadranny chłód, blady brzask i głośne krzyki rajskich ptaków, krążących wysoko nad drzewami.
Zerwali się i cicho zaczęli się skradać w tę stronę, gdzie w nocy niektórzy myśliwi wdrapywali się na drzewo.
Zwolna robiło się coraz jaśniej. Powietrze wypełniło się złotym blaskiem pierwszych promieni wschodzącego słońca.
I tu ujrzał Tadzio rzecz przecudną. Dokoła wielkich, wysokich drzew w atmosferze czystej i przesyconej wątłym jeszcze blaskiem słonecznym, na tle ledwo błękitniejącego nieba latały jak gdyby śpiewające kule biało-złote, z długimi rozwianymi w powietrzu, złocistymi ogonami. Słychać było ich głośny, dźwięczny a niezrozumiały krzyk — gou, gou, gou! zaś od czasu do czasu kula ta nagle zwijała się w powietrzu i padała z wysokości, czasem na ziemię, a czasem na gęstsze gałęzie i konary drzew. Tadzio jednego