widzi któregoś ze swoich uczniów, który poszedł jak się to dawniej w gimnazjum mawiało „za szkolę“. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, iż strój chłopca jest właściwie trochę zdeformowanym mundurem gimnazjalnym. Że to był w tych stronach nowicjusz, można było odgadnąć po grzecznym i prawie że nieśmiałym sposobie w jaki rozmawiał z rikszami. Grzecznie i uprzejmie wymawiał się, coś im po swojemu perswadował, nieśmiało się cofał, zupełnie jak gdyby dziękował za jakąś miłą i zupełnie przyjemną propozycję. Profesor Ciliński wiedział, że natarczywi riksze chińscy nie rozumiejąc nawet chłopca i nie wiedząc dokąd on się chce udać, nie pragną niczego innego, jak tylko, aby go posadzić na swym wózeczku i powieźć prosto przed siebie dokąd oczy patrzą, choćby nawet pasażer przeciwko temu protestował. Prędzej czy później rzecz oprze się oczywiście o „policemana“, który sprawę wyjaśni i podróżnego odeśle tam, dokąd on zechce. Chińczyk jednak na tem nie straci. Bo żaden Europejczyk, choćby dziesięć razy oszukany nie jest w stanie odmówić bodaj drobnej, srebrnej monety półnagiemu nędzarzowi, który go wiózł, a teraz oto stoi przed nim ciężko dysząc, sztucznie a chorobliwie kaszląc i ociekając potem. Chińczykowi zaś o nic innego nie idzie.
Ciekawy jak się ta cała historja skończy p. Ciliński zdjął z głowy hełm, wytarł kraciastą chustą zlane potem czoło, zdjął okulary i gładząc jedną ręką włosy na skroniach przyglądał się nierównej walce. Chińczycy już, już zdobyli sobie chłopca, a jeden z nich wyrwał mu z ręki tobołek i triumfalnie poniósł go na swój wózek. W tej chwili jednak, chłopak w oczach się zmienił. Naraz wybuchł, rozerwał krąg Chińczyków, rzucił się na zuchwałego rikszę, wyrwał mu swój tobołek, a odepchnąwszy zuchwałego rikszę z rozdętymi nozdrzami i blady z irytacji podchodził ku niemu, grożąc mu pięścią i mrucząc przez zaciśnięte zęby: