Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

ptaka podniósł, który leżał na ziemi. Oglądał go chcąc widzieć, jak został trafiony i gdzie tkwi strzała. Jednakże ku wielkiemu swemu podziwowi nie mógł znaleźć żadnej rany, ani też najmniejszej kropelki krwi na niepokalanie białej piersi i wśród złotych piór ptaka. Zdawało się jakby ptaki te spadały na ziemię niewidzialną jakąś siłą, czy też zaklęciem strącone. Nie widać też było zupełnie myśliwych. Dopiero pod jednem drzewem znalazł Tadzio rozwiązanie zagadki. Leżała tam mianowicie strzała Papuasa, długa, mocna, lecz bez grotu. Strzała kończyła się czemś w rodzaju wydłużonej ale nieostrej, lecz przeciwnie tępej pałeczki.
Wysoko wśród gałęzi drzew widać było młodego Papuasa, leżącego na konarach w niewygodnej i męczącej pozycji. Nad nim zrobiono coś w rodzaju zasłony z żerdek bambusowych, przykrytych gęsto liśćmi. Nad drzewem krążyły ptaki, do których Papuas strzelał z łuku poprzez otwory zrobione w zasłonie. Ptaki ogłuszone tępym strzałem spadały na ziemię, gdzie je pozostali myśliwi podnosili i ukręcali im karki. W ten sposób pióra były nieuszkodzone i okazy oddawano w całej ich wspaniałości.
— Każdy człowiek ma na tyle chytrości i sprytu, ile mu niezawodnie do życia potrzeba! — rzekł sobie w duchu Tadzio. Ktoby przypuścił, że te dzikusy mają takie sprytne sposoby! Od każdego można się czegoś nauczyć.