Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

Tych było w Dorey mnóstwo niesłychane, a zwłaszcza dokuczliwy był jakiś czerw niewielki i zupełnie czarny. Pełne były tych mrówek wszystkie krzaki, a prawie każde drzewo znajdowało się pod ich panowaniem. Wszędzie było widać wielkie, jak gdyby papierowe gniazda. Jak tylko p. Ciliński rozgościł się w tym domu, mrówki zajęły go i zbudowały sobie wielkie gniazdo na dachu, skąd z łatwością schodziły po belkach i palach na dół. Roiło się od nich na stole p. Cilińskiego, który musiał baczną uwagę zwracać na to, aby mu mrówki nie kradły z pod ręki mniejszych owadów. Biegały mu wciąż po rękach i po twarzy, wciskały się we włosy i krążyły po całem ciele, nie przeszkadzając jak długo nie kąsały, co się zdarzało przeważnie wówczas, kiedy w swym pochodzie napotkały na jakąś przeszkodę. Wtedy gryzły tak boleśnie, że p. Ciliński zrywał się na równe nogi, gubiąc nieraz przytem mniejsze owady lub też wypuszczając z rąk instrumenty. Pełno ich też było w łóżkach. I podczas kilkumiesięcznego pobytu w Dorey podróżni nie mieli od nich ani pół godziny spokoju.
A tymczasem Tadzio wałęsał się ze strzelbą na rumieniu po gęstej dżungli. Okolica była tu zaniedbana i prawie zupełnie bez dróg. Nad błotnistemi ścieżkami, w których się grzęzło po kolana, ciągnęły się nisko, zasklepione zupełnie krzaki i zarośla, tak że godzinami szło się jak gdyby przez zielone tunele. Papuasi niechętnie zapuszczali się w głąb lądu, obawiając się swych dzikich sąsiadów z gór. A ile razy Tadzio kierował się ku lasowi, małe dzieci wybiegały z chat i pokazując mu czaszki czerniejące na strzechach wołały, jakby go chciały przestrzec:
— Arfaki! Arfaki!
W tej dziczy i samotności i Tadzio zaczął tracić humor i zwykłą sobie energję. Posępnie jakoś i ponuro było mu w kraju, gdzie do człowieka zbliżać się należało