Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

Tadzio pośpiesznie oprowadził gości do pokoju p. Cilińskiego.
Teraz dopiero widząc obok swego mistrza tych trzech młodych ludzi, dobrze odżywionych, mocnych i zdrowych zauważył jak strasznie zniszczony i sterany jest jego biedny profesor. Chudy był do niemożliwości, twarz z żółtej stała się ziemista, oczy głęboko wpadłe błyszczały gorączkowo, na cienkich wychudłych palcach skóra się marszczyła. Biedak tak się wzruszył na widok niespodziewanych gości, że prawie mówić nie mógł.
— Ależ to okropne — wykrzyknął jeden z Holendrów — wy wyglądacie jak szkielety! Czy może nie macie pieniędzy?
Pan profesor uśmiechnął się niemal z wyniosłością.
— Pieniędzy? Pieniędzy my mamy dość. Tylko, że w tych stronach prawie nic nie można za nie dostać. Prócz tego chorujemy już od dłuższego czasu.
— Jakże można sobie takie rzeczy w ten sposób lekceważyć! Wszak mogliście tu zginąć!
— Niewątpliwie. Przypuszczam jednak, że w każdym razie zbiory nasze nie przepadłyby, prędzej czy później znalazłaby się sposobność wysłania ich do Europy, a na każdej skrzyni jest dokładny adres. Proszę panów uczony to to sam o co żołnierz. Idzie do celu, nie myśląc o tem czy zginie, czy nie.
Jeden z Holendrów był lekarzem okrętowym. Ten zbadał chorych i oświadczył, że najlepiej dla nich będzie, jeżeli na jakiś czas przeniosą się na pokład krążownika.
— Zbiory swe bezpiecznie możecie tu zostawić, pod opieką misjonarzy i swej służby. Sami zaś odpoczniecie trochę i odetchniecie inną atmosferą. Do wyzdrowienia potrzeba wam nietyle chininy, ile przyzwoitych łóżek, lepszego odżywiania się, a przedewszystkiem kulturalnego otoczenia. Zapomnijcie trochę o tem, że w tych stronach