Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

Wobec tego pan profesor Ciliński zmienił kierunek i postanowił wylądować na małej wyspie zwanej Pulo Kanary, odległej o jakichś dziesięć mil morskich od Mysolu.
Żeglowano uparcie cały dzień. Około dziewiątej godziny wieczorem ku wielkiemu zadowoleniu pana Cilińskiego „prau“ istotnie zbliżała się ku wyspie i wpłynęła na zupełnie spokojną już wodę.
— Najwyższy czas! — mruczał biedny uczony, wyczerpany przez chorobę morską. Wyjdziemy sobie na ląd, zgotujemy kawę, dobrą kolację i wyśpimy się jak susły!
— Nie mam nic przeciw temu — cieszył się Tadzio.
Byli oddaleni od wyspy najwyżej jakieś dwieście yardów, gdy naraz pan profesor z niezmiernem przerażeniem zauważył, że woda unosi statek na zachód. Załoga „prau“ wiosłowała z wielką zaciętością, ale na nic się to nie zdało. Zdradziecki prąd morski niósł statek coraz dalej od wyspy. Ludzie spoceni i zgrzani porzucili wiosła i „prau“ popłynęła napowrót na pełne morze w kierunku północnym.
— Niech będzie i tak. Może się dostaniemy do wyspy Salvatty! — zgodził się profesor.
— O ile nasz statek nie zmieni się w jakiś zwarjowany okręt wiecznie wędrujący po morzu — burknął Tadzio. A gdzież moja kawa i kolacja?
— Przy tak wytężającej pracy fizycznej lepiej nie przejadać się — zauważył profesor. I tak na nic ci się to nie zda. Choroba morska apetyt z pewnością ci odebrała.
— Ja ta wcale nie choruję — przeciwnie od tego słonego powietrza jeść mi się chce coraz więcej — konstatował Tadzio.
Cóż było robić. Łódź płynęła dalej, miotana krótkiemi falami morza i dmącym uparcie wichrem. Po nocy przykrej i spędzonej w nieustającej pracy pokazało się, że łódź wcale nie płynęła w kierunku wyspy Salvatty, lecz raczej ku wyspie Poppie. Zgodliwy pan Ciliński wydał rozkaz