Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

przygotowania się do wylądowania na tę wyspę. Ale wiatr znowu dmuchnął w kierunku południowym i „prau“ jeszcze raz wybrzeża ominęła. Nie było to przyjemne, ponieważ brakowało słodkiej wody.
W ten sposób łódź suwała się po morzu przez cztery dni i noce. Stary sternik ani na chwilę nie odchodził od steru. I wogóle prawie nikt przez cały ten czas oka nie zmrużył. Próbowano przybić bodaj do jakiejś małej, bezimiennej wysepki, ale i to się nie udawało. Wreszcie profesor Ciliński kazał zwinąć żagle i wziąć się do wioseł. W ten sposób po niemałych usiłowaniach udało mu się nareszcie zbliżyć do jakiejś małej wyspy o tyle, że była już możliwość przedostania się wpław na ląd i przyciągnięcia lekkiej „prau“ do brzegu zapomocą lin. Połowa załogi, to znaczy dwóch ludzi, bo na statku było wszystkiego czterech majtków popłynęła ku wybrzeżu, aby tam udać się do lasu, sporządzić liny z lianów i przyciągnąć następnie statek do brzegu. Tymczasem pan Ciliński kazał zapuścić kotwicę. Naraz kotwica się urwała i statek zaczął się zwolna oddalać od brzegu. Zapasowej liny już nie było. Urwała się gdzieś po drodze podczas wysiłku lądowania. Uczony wraz z Tadziem i pozostałymi dwoma ludźmi z załogi, rzucił się ku wiosłu, okazało się jednak, że prąd i wiatr były silniejsze. Wypalono z karabinów na alarm. Na odgłos strzału dwaj znajdujący się na lądzie majtkowie wypadli, ujrzawszy co się dzieje, weszli w wodę jak gdyby chcieli rzucić się wpław. To znowu wyskakiwali na brzeg, biegali po nim bezmyślnie a niespokojnie, to wołali, znowu wskakiwali do wody i znowu wychodzili na brzeg. A tymczasem mała „prau“ bezustanku oddalała się od wyspy, aż wkrótce niesiona prądem wypłynęła na pełne morze, tak że kontury wyspy zaczęły się zacierać.
— Ładna historja — kręcił głową Tadzio — nadzwyczajny kapitan z pana profesora! Czegoś podobnego jeszcze