Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

— To głupstwo, głupstwo! — uspokajał go pan profesor Ciliński — chwała Bogu, że statkowi nic się nie stało!
Pracując niezmordowanie parli wciąż ku brzegowi. Niestety statek posuwał się naprzód niezmiernie powoli. Przyszedł znowu wieczór, noc zapadła a do lądu wciąż było daleko. Około północy „prau“ znów wpadła na jakąś rafę koralową. Tym razem wstrząśnienie było bardzo silne, tak, że statek aż trzasnął i zdawało się, że się w kawałki rozleci. Ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie poniósł żadnych poważniejszych obrażeń i zwolna popłynął dalej. Noc była bardzo ciemna. Żeglarze nie wiedzieli ani gdzie się znajdują, ani czy lada chwila nie zatoną. Wobec tego uznali za najlepsze, zapuścić kotwicę i przenocować na rafie. O świcie znowu popłynęli dalej.
Przez cały dzień „prau“ krążyła po morzu, rzucana bezustanku falami i pędzona wichrem. Ku wieczorowi wpłynęła pomiędzy wysepki, wśród których wił się cały labirynt kanałów i kanalików. Mimo to z powodu ciemności, które już zapadły nie można było wylądować, a ponieważ znowu zabrakło wody nie było na czem ugotować ryżu. Dopiero na drugi dzień rano udało się wysiąść i znaleźć trochę wody. I znowu trzy dni minęły na tułaniu się po morzu. Wybrzeża były opuszczone, nigdzie nie widziano domów, wiosek, zdawało się jak gdyby to były wyspy zupełnie bezludne. Raz ujrzał Tadzio małą łódź krajowców, która nawet wcale blisko podjechała do „prau“, jednakże mimo sygnałów dawanych przez podróżnych odpłynęła w przeciwnym kierunku. Nareszcie czwartego dnia wieczorem udało się przybić do jakiejś wyspy, na której brzegu znajdowała się niewielka wioska. Naczelnik gminy mówił trochę po malajsku i poinformował podróżnych, że wejście do cieśniny istotnie znajdowało się w kanale, którym jechali, jednakże było tak ciasne i tak się wiło między jeziorami,