Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja bym nie wiedział!
— Więc napewno pana Zawadzkiego nie było.
Chłopak spojrzał na pana Cilińskiego z politowaniem.
— A dokąd ten pan Zawadzki miał jechać?
— Do Singapoore.
— O, jacy ci ludzie są dziwni, niechże pan chwilę pomyśli. Jakby jechał do Singapoore, toby przyjechał, a jakby przyjechał toby wysiadł, jeżeli nie wysiadł, to znaczy, że nie przyjechał i że go na statku niebyło. I o to się pan musi tak długo wypytywać.
— Bardzo mi przykro mój chłopcze — skręcił z niezadowoleniem głową pan profesor Ciliński. — Dzielny to chłopiec ten Zawadzki, a przytem jeden z najlepszych moich uczniów. Cały plan mi zepsuł. Takie w nim pokładałem nadzieje. A ty co myślisz tu robić?
— Ja wcale nic nie myślę, ja chcę zobaczyć. A robić to będę co się da.
— A poco ty tu przyjechałeś?
Chłopak odwrócił głowę i chwilę patrzył na morze. Oczy jego stały się jakby stalowe, zimne, usta wykrzywiły się w nieledwie dziecinną podkówkę. Pan Ciliński miał wrażenie, że chłopakowi zbiera się na płacz. Widział jak grdyka poruszyła mu się, jakby przy przełykaniu.
— Co tu dużo gadać i blagować! Uciekłem z domu.
— Bój się Boga!
— Co innego proszę pana jest bać się Boga, a co innego uciec z domu. Uciekłem — i już!
— Dlaczego?
— Właściwie to pana nic nie obchodzi. Ale jako Polakowi i starszemu człowiekowi mogę panu otwarcie powiedzieć. Uciekłem z domu dlatego, żeby zobaczyć świat i spróbować czy potrafię zrobić to co chcę. Nie święci garnki lepią. I my też potrafimy być Robinsonami Cruzoe, nietylko Anglicy, Szwajcarzy czy Meksykanie. Jeżeli jeden,