Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

słon. W tych wybrzeżach tu i ówdzie były przerwy, wymyte i wypłukane przez małe strumienie. W jeden taki strumień wjechała niewielka łódź uczonego i wylądowała na białem, piaszczystem wybrzeżu.
Naczelnik wsi przyjął białych gościnnie i uprzejmie i bez żadnych trudności wyznaczył im dom na mieszkanie.
— Jakto? ja mam mieszkać w tej psiej budzie? — wykrzyknął pan profesor na widok wyznaczonego sobie „domu“ — przecież to niepodobieństwo. Gdzież ja się tutaj zmieszczę.
Istotnie budynek, który naczelnik gminy z taką gościnnością oddał mu do rozporządzenia był popro tu domem karła. Pale, na których go zbudowano wystawały zaledwie na cztery i pół stopy nad ziemią, a wznosząca się nad podłogą izba wysoka była zaledwie na pięć stóp.
— Na miłość boską! — rozpaczał p. Ciliński. Ja bosy wysoki jestem na sześć stóp i jeden cal! Nie będą mógł stanąć prosto w tej izbie!
Napróżno jednak szukali lepszego domu. Wszystkie inne chałupy były strasznie brudne i przepełnione mieszkańcami. Nie było wyboru. Trzeba było zadowolić się tem, co im ofiarowano. Wobec tego p. Ciliński wniósł swe skrzynie do izby, która miała mu służyć zarazem za sypialnię, sam zaś osłoniwszy żaglowemi płótnami miejsce, wśród pali pod chałupą zamienił je na coś w rodzaju pracowni i pokoju stołowego, gdzie pracował i jadł przy maleńkim stoliku wiecznie skulony, uderzając głową o sufit, ile razy żywiej się poruszył. Nabiwszy sobie kilka guzów stał się już ostrożniejszym i stracił nieco na właściwe sobie żywości temperamentu.
Naturalnie natychmiast zawezwał do siebie krajowców i rozpoczął z nimi długie narady co do rajskich ptaków — czy są w tej okolicy, jakie i czyby nie chcieli zająć się ich dostawą dla niego. Krajowcy niezbyt byli skłonni do za-