Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic nie mówię. Pan profesor istotnie spełnia swój obowiązek, ale niech mi wolno będzie zauważyć, że pan jednak więcej myśli o rajskich ptakach niż o mnie, mimo że tak wiernie panu profesorowi służyłem.
Poczciwy uczony aż się złapał za głowę.
— Masz zupełną słuszność mój chłopcze! Jednakże służba u uczonego — to służba u czarnoksiężnika, a może nawet i u czarta! Mnie mój bracie nawet myśleć o tobie nie wolno, skoro mam jeszcze tyle rajskich ptaków do zabicia. Pomyśl sobie czem jest życie jednego chłopca wobec pięknie i bogato zaopatrzonego muzeum, z za którego szklanych gablotek patrzą na chciwą wiedzy młodzież różnobarwne oczy rzadkich ptaków z dalekie stron.
— Panie profesorze, co to może obchodzie mnie, który nigdy w żadnym muzeum nie byłem.
Pan profesor znowu rozłożył ręce. To trudno! Na to ja już nie poradzę. Nie chcesz ginąć razem ze mną — dam ci tylko co mogę, podzielę się z tobą całym moim majątkiem, jedź dokąd chcesz.
— Z całą przyjemnością! — wykrzyknął Tadzio.
— Jakto? — Spojrzał na niego przerażony uczony — więc istotnie chciałbyś mię opuścić?
— Powtarzam jeszcze raz, z całą przyjemnością!
— I dokądże zamierzasz się udać?
— Wie pan profesor dokąd? Na te rozmaite inne wyspy, gdzie są nieznane nam i niedostępne w tej chwili gatunki rajskich ptaków! jeżeli chcemy prędzej tę robotę skończyć, musimy się na jakiś czas rozejść! Pan profesor będzie siedział tu na miejscu, a ja pojadę. — I kto wie, czy w ten sposób nie uzyskamy większej liczby okazów, w znacznie krótszym czasie.
— Perła, a nie chłopiec! — rozrzewnił się uczony przyciskając chłopca do swego zapadłego łona i z właściwą sobie żywością zapytał: