nich groźnym konkurentom handlowym. Równocześnie zaś będą się obawiali, aby i podatki ich nie zostały podwyższone i aby nie żądano od nich płacenia tych podatków w okazach rzadszych, a co za tem idzie i znacznie droższych.
Tadzio śmiał się z tego. Zgromadził dokoła siebie ludzi cieszących się we wsi jak najgorszą opinją i obiecawszy im sutą nagrodę, wyruszył w głąb kraju. Wszyscy spotkani po drodze krajowcy radzili mu, aby raczej wrócił, twierdząc, że górale są bardzo dzicy, że go napewno zabiją i że trafiają się między nimi wypadki ludożerstwa. To chłopca jednakże jeszcze bardziej podnieciło. Szedł tedy naprzód, z postanowieniem, że pójdzie tak daleko, jak tylko się da. Po trzech czy czterech dniach żmudnej i trudnej wędrówki przez błota, dotarł do jakiejś wsi, skąd jego tragarze mieli już powrócić. Naraz pokazało się, że wieś jest opuszczona i że z wyjątkiem starców i małych dzieci nikogo w niej niema. Tadzio domyślił się, iż stało się to na skutek intryg wójtów ze wsi nadbrzeżnych, którzy prawdopodobnie wystraszyli ludność tej wsi różnemi plotkami, chcąc w ten sposób uniemożliwić „białemu“ dalszą podróż w głąb kraju. Wobec tego zażądał od swoich ludzi, aby szli z nim dalej, grożąc, że w przeciwnym wypadku nie zapłaci im. Groźbę tę uzasadniał tem, iż jeśli go opuszczą, a mieszkańcy wsi nie wrócą i nie zechcą mu pomóc, nie będzie mógł iść ani naprzód ani zpowrotem. Tragarze jego, chcąc się pozbyć konieczności dalszej wędrówki, wysłali do dżungli wywiadowców, którzy po pewnym czasie przyprowadzili do wsi większą część zbiegów — ludzi zupełnie dzikich, prawie czarnych, nagich i uzbrojonych w łuki, dzidy i noże. Rozpoczęły się pertraktacje, podczas których tragarze Tadzia zaczęli zachowywać się dość wyzywająco. Podrażnieni tem dzicy chwycili za noże i włócznie i już byliby się na nich rzucili, gdyby nie Tadzio, który bez broni wszedł pomiędzy nich, krzyknął ostro kilka razy,
Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.