Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

chłopak miał nadzwyczajny, nieomylny instynkt. Albowiem dzicy górale zaniepokojeni bezustannem włóczeniem się chłopca po ich kraju i nie wiedząc z kim właściwie mają do czynienia, postanowili wycieczkom jego położyć kres i obdzielić się jego skarbami. W tym celu nie chcąc brać całej odpowiedzialności na siebie, zaprosili do wspólnej akcji kilka pokrewnych szczepów, zamierzając równocześnie wytępić oddział, który Tadzio ze sobą przyprowadził. Zabrali się jednak do tego zapóźno, bo zanim bandy zdążyły dotrzeć do ich okolicy, Tadzio już zerwał się i dążąc wciąż przed siebie szybkiemi marszami, przebył taką przestrzeń, że masowa wyprawa nie zdołałaby go dogonić. Puściły się za nim mniejsze oddziały śmielszych rozbójników, którzy krążyli dokoła jego wyprawy, próbując od czasu do czasu mniejszych wypadów, a czasem poprostu wyjąc w oddali jak wilki. Tadzio nie obawiał się tego pościgu, jednakowoż nie lekceważąc niebezpieczeństwa, z którego rozmiaru nie mógł sobie zdać sprawy, szedł jak najszybciej ku morzu. Forsowny ten marsz trwał około dwóch tygodni, a jego zbrojna banda, aczkolwiek mogła była we własnej wsi po drodze pozostać i odesłać go z samymi już tylko tragarzami, prawdopodobnie dla własnego bezpieczeństwa towarzyszyła mu aż ku wybrzeżu morskiemu do wsi, w której czekała jego wierna „prau“.
— Jak długo mogłem być w drodze? — zastanawiał się Tadzio.
Pan profesor Ciliński stale prowadził dziennik i zawsze zwracał uwagę na rachubę czasu, jednakże chłopiec temi drobiazgami nie zajmował się. A tedy zupełnie nie wiedział, czy wyprawa jego trwała cztery tygodnie czy cztery miesiące. Bywały tygodnie niesłychanych trudów, gdzie godzina cała zamieniała się w wieczność, gdy po przezwyciężeniu trudności tydzień zdawał się być jednym dniem. Bywały znowu dnie oczekiwania, ciągnące się nie-