swych ludzi, chcąc jak najprędzej dostać się do swego opiekuna.
Nareszcie przyszedł dzień, w którym żeglarze uradowani, pierwsi pokazali mu rysujące się na horyzoncie niewyraźne zarysy jakiejś wyspy.
— Waigiou, Waigiou! — wołali, patrząc w stronę wyspy rozrzewnieni.
— Jak daleko mamy jeszcze do wyspy? — pytał z niecierpliwością Tadzio.
— Nad wieczorem niezawodnie będziemy już w domu! — odpowiedział mu sternik.
Korzystając z przychylnego wiatru, rozpięto wszystkie żagle. Mała „prau“ leciała przed siebie jak na skrzydłach, ślizgając się nieledwie po powierzchni wody. Słychać było jak u boków jej szumiały rytmicznie pieniące się fale.
Nikt na statku nie chciał jeść już obiadu. Wszyscy cieszyli się na chwilę, w której wylądują i zasiędą wreszcie pod własną strzechą.
— Żeby nas tylko jaki prąd nie poniósł! — szeptał w duchu Tadzio, pamiętając „morskie czyny“ tego poczciwego profesora.
Na szczęście obawy jego były płonne i istotnie późnem popołudniem „prau“ zawinęła do przystani, skąd już niedaleko było do wioski, w której namiot rozbił profesor.
Tadzio, zabezpieczywszy „prau“ i złożone na niej skarby, natychmiast pobiegł do swego opiekuna. Biegł przez dobrze znane sobie ścieżki, zarośla, lasy, po których swego czasu tyle chodził, a które dziś, po tych niezmierzonych dżunglach dzikich i okropnych, wydawały mu się nieledwie jakby jakimś ogrodem, gdzie wszystko było małe, domowe, swoje. Tu i ówdzie spotykali go mieszkańcy wsi i witali go jak starego znajomego. Twarze ich niebardzo różniły się od tych twarzy, jakie widywał podczas ostatniej swej podróży, a jednak w oczach ich skrzył
Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.