uśmiech, który czynił mu te ciemne, napół dzikie fizjognomje życzliwemi i prawie bratniemi. Widział i rozumiał, że istotnie powrócił, że jest u siebie w domu.
Wreszcie wypadł z polanki na wzgórze, z którego widać było wieś. Przez chwilą stał, patrząc na nią i oto naraz uczuł, iż nurtuje go niewypowiedziany niepokój. Czy dobrze zrobił, opuszczając pana Cilińskiego i pozostawiając go na łasce i niełasce ludzi wprawdzie nieusposobionych mu nieżyczliwie, ale niekulturalnych i bądź co bądź barbarzyńskich? Czy też ten profesor żyje? Czy się nie rozchorował? Bo przecie to człowiek już starszy, fanatycznie oddany swej pracy i nauce, zupełnie nie dbający o siebie, pozatem — dziecko!
A tedy zebrał w sobie resztki sił i całym pądem pobiegł ku wsi.
Już widać mały domeczek i widać dym bijący z kuchenki zbudowanej za domem. Zmierzch zapada. Robi się coraz zimniej i ciemniej. Zdaje się jakby się dokoła domku tworzyła jakaś pustka. Cicho. Nikogo nie widać. Nawet rzadkie w okolicy domku palmy, drzewa i krzaki stoją dziwnie nieruchomo.
Chłopcu serce zabiło.
A wtem z za domku wyszła jakaś wysoka, chuda postać, trochą zgarbiona, zaniedbana, opuszczona.
Tadzio w tej chwili poznał swego profesora.
— Hurra! Hurra! Przywiozłem panu dwieście okazów rajskich ptaków! — krzyknął na jego widok Tadzio, pędząc dalej.
Profesor drgnął i stanął naraz jak wryty. Tadzio biegnąc ku niemu, widział, jak twarz jego zaczęła się zmieniać i drgać, a kiedy już był od niego oddalony o parę tylko kroków, profesor otworzył szeroko ramiona i wykrzyknąwszy:
— To ty! To ty? To ty, chłopcze kochany?
Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.