Rozpłakał się głośno.
Rzucił mu się Tadzio na szyję, ale profesor jak gdyby stracił nagle cały swój hart i całe swoje męstwo, starczym bezsilnym ruchem złożył mu głowę na piersi i płakał rzewnie.
— Tyle miesięcy, tyle czasu sam jeden — bełkotał, płacząc. — Myślałem już, żeś gdzie przepadł.
— Nic mi się nie stało! Przywiozłem panu mnóstwo ptaków, ślicznych ptaków, jakich świat nie widział! — wołał Tadzio, przyciskając do siebie pana profesora i głaszcząc go po ramionach. — Ale co się z panem profesorem stało? Czy pan chory?
— I chorowałem, mój bracie i pracowałem dużo i ledwie tu z głodu nie umarłem! — skarżył się jak dziecko profesor. — Ledwie już nogami włóczę! Zupełnie niema tu co jeść. Z sił opadłem! Jeśli tak dalej pójdzie, to już nie wiem, czy ja będę mógł uporządkować zdobyte przez siebie okazy!
Tadzio spojrzał uważnie w twarz profesorowi.
— Co to znaczy, co to znaczy? — zawołał zdómiony. — Czyżby to tak długo trwało? Pan profesor zupełnie posiwiał! Gdzież zęby?
Profesor machnął ręką.
— Ee, posiwiał, posiwiał! To głupstwo! To tylko czernidło na włosy mi wyszło. A tu przecie nic podobnego nie dostanie.
— Ale zęby? — Czy pan profesor na szkorbut chorował?
— Zęby? Raz mi wypadły do jednego strumienia, nie mogłem szczęki znaleźć! Djabli wzięli! Ale to nic! sprawię sobie nową w Makassarze.
— Więc jedziemy już?
— Jak najprędzej, jak najprędzej! — mówił profesor
— No to chwała Bogu! — westchnął Tadzio z ulgą.
Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.