Chłopak pokręcił głową z powątpiewaniem. Ale profesor kuł żelazo póki gorące.
— Poco będziemy tak stali, tu gorąco. Chodź ze mną, zawiozę cię do swego hotelu, wykąpiesz się, zjesz śniadanie, przebierzesz się w inne ubranie.
— Kiedy nie mam.
— To głupstwo, to parę koron wszystkiego kosztuje. Kupimy po drodze. Potem się może zdrzemniesz, żeby ten upał przespać, a jak wstaniesz, pokażę ci Singapoore, zaprowadzę cię do botanicznego ogrodu i porozmawiamy, poznamy się. Nie będziesz chciał, znajdziesz sobie coś lepszego, to sobie pójdziesz. A jeśli ci się spodoba to co ci powiem, to będziemy pracowali razem, przysłużysz się nauce polskiej, dokładnie zwiedzisz nieznane zakątki świata. Parę lat ze mną przebędziesz, czegoś się tam nauczysz, a potem jak czas minie, rozejrzysz się w stosunkach, zrobisz co zechcesz. Za darmo u mnie pracować nie będziesz.
— To pan aż tu kilka lat myśli być?
— Kilka, nie kilka — będę tu tak długo, dopóki nie zrobię tego, co do mnie należy i com sobie przedsięwziął — choćbym miał zginąć.
Tu dobroduszna twarz profesora ścięła się w wyraz niezłomnego postanowienia.
Chłopak milcząco skłonił głowę.
Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.