Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.

śpiesznie. Wybrał się był wprawdzie na górę Ophir, ale jakoś z dwa tygodnie spędził w miejscowości Gading, gdzie udzielili mu gościny uprzejmi jezuiccy misjonarze. Dom wyznaczony gościom na mieszkanie, przypominał raczej szopę, ale był czysty. Zaś pan Ciliński niewiele do życia potrzebował. Parę stołów i stołków, tapczan, na którym w braku siennika słał sobie poprostu liśćmi, derka, dalej rozstawione skrzynie i wielkie butle ze spirytusem, oto było wszystko, co pan Ciliński nazywał umeblowaniem. Gotowano oczywiście za domem w specjalnie zbudowanej prymitywnej kuchni.
Okolica nie była bardzo zajmująca. Plantacje pieprzu, kawy, dalej las, gęsty zwłaszcza u dołu. Pan Ciliński narzekał, że mało jest owadów, zato jednakże było w dżungli wiele pięknych ptaków i oto dlaczego uczony w tych okolicach się zatrzymał.
Tu przyszedł czas próby na Tadzia. Ze swym znakomitym sztucerem belgijskim w ręku, cały dzień musiał się wałęsać po lesie strzelając rozmaite ptaki. Wychodził na polowanie wczesnym rankiem, nieraz już przed świtem, jako że była to pora najodpowiedniejsza. Kiedy się robiło gorąco ptaki chowały się i dżungla milkła. Dziwnem było chłopcu, że z bronią w ręku może się włóczyć po tych ogromnych bezpańskich a obcych lasach, sam jeden w dziczy i głuszy, dziwnem mu też było, że pan Ciliński lekkomyślnie — jakby się mogło zdawać — wysyła go w głąb tej puszczy, w której w przecież jako w kraju dzikim mogłoby grozić jakieś niebezpieczeństwo. W pierwszych dniach Tadzio nawet bał się trochę. Nieswojo mu było samemu wśród tych ogromnych przestrzeni leśnych, wśród wysokiego krzewia, w którem trudno się było orjentować, a w którem nie widziało się nieraz dalej przed siebie jak na dwa, trzy kroki. Ale pan Ciliński rozprószył wszelkie jego obawy, tłumacząc mu, że nic mu grozić nie może.