Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

niesione były rzadkie czy nie, o tem przeważnie nie miał najmniejszego pojęcia.
Najmilsza była w tej dżungli chwila przedwieczorna, kiedy młody myśliwy objuczony zdobyczą i nóg nieraz nie czując pod sobą, siadał zmęczony na skraju lasu i odpoczywał przed powrotem do domu. Dżungla oświetlona ostatniemi promieniami zachodzącego słońca rozpalała się złocistym brzaskiem, który szybko gęstniał w ciemno-złoty zmrok. Jak gdyby czując, że wkrótce noc zapadnie zaczynały nerwowo, niespokojnie krzyczeć wszystkie ptaki, zaś równocześnie gęstym, tęgim, metalicznym szumem zrywały się niezliczone różnokształtne owady krajów podzwrotnikowych. Dziwne chrząszcze, jakby ze śpiżu ulane, połyskujące w powietrzu a ciągnące za sobą ogromnie długie rogi, nieraz cztery razy dłuższe od samego owadu. To znowu widziało się chrząszcze opancerzone grubą skórą a wywijające przed sobą ostremi nożycami, niby małe raki chodzące po drzewach i krzakach. Na jednym jedynym liściu można było ujrzeć pięć do sześciu przedziwnych potworów, to z wąsami, bardzo długiemi i nastroszonemi, to znowu kształtów potwornych i groźnych, jakich żadna wyobraźnia wymyśleć by nie zdołała. W tym krzyku ptasim, w tem brzęczeniu owadów było jakby podniecenie, jakby strach przed tem, że życie za chwilę zgaśnie a może jutro już się nie zbudzi. Aż zwolna, zwolna ten wieczorny gwar dżungli zcichał, las zmieniał się w czarny, nieprzenikniony gąszcz i po krótkim zmierzchu zapadała noc. Wtedy Tadzio zarzucał strzelbę na ramię i obładowany zawieszonemi ptakami szedł zwolna do wsi, gdzie zdala już widać było światło lampy, płonącej na stole niezmordowanego i wiecznie czynnego pana Cilińskiego.
Po dwóch tygodniach pobytu w Gadingu naraz zdecydował się pan Ciliński wyruszyć na górę Ophir, znajdującą się mniej więcej w środku półwyspu, około 50 mil