Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

nieznośnym żarem. Wrażenie było tak przykre, że podróżni, którzy wiedzieli, iż czeka ich kilkugodzinny marsz przez te rozpalone kamienie, jakby zniechęceni tą niemiłą perspektywą usiedli na skraju dżungli.
Pole było zupełnie gładkie i prawie pozbawione roślinności. Tylko tam, gdzie skała popękała, gdzie skutkiem tego w rozpadlinach zbierało się trochę wody rosły jakieś dziwne krzaki.
Nie było rady. Po krótkim odpoczynku profesor Ciliński wstał, śmiało ruszył na rozpaloną przestrzeń kamienną i pociągnął za sobą swoich ludzi. Szli po dość stromem zboczu kamiennem, zalewając się potem i ledwo dysząc. Powiedziano im, że na polu kamiennem jest gdzieś woda. Nadaremnie jej jednak szukali. Z wysiłku i z żaru jakiem całe pole dyszało dostali pragnienia, którego niczem zaspokoić nie można było. Wreszcie po trzech godzinach uciążliwego marszu dostali się znowu do lasu, który jednak był bardziej karłowaty i zarosły krzakami. Droga była ciężka, zato nie było tu już tak gorąco.
Kiedy wyprawa stanęła na wierzchołku góry, Malajczycy oświadczyli, że dalej już nieść bagażów nie mogą. Mianowicie garb, na którym stali, oddzielony był od szczytu góry tak stromą rozpadliną, iż człowiek objuczony ani zejść w nią nie mógł, ani z niej wyjść. Przytem właściwy szczyt góry znacznie był wyżej od garbu położony. Wobec tego pan profesor postanowił iść na górę tylko w towarzystwie Tadzia i starego Malajczyka, który tu już kiedyś był. Wzięli ze sobą trochę niezbędnych zapasów żywności, koce i pozostawiwszy swych tragarzów na niższym garbie ruszyli naprzód.
Wszedłszy w siodło znajdujące się między obu szczytami zaczęli wdrapywać się na górę. Zbocze góry było jednakże tak strome, iż w wielu miejscach musieli wyjść na czworakach. Wreszcie tuż pod szczytem znaleźli coś