Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

w rodzaju groty, utworzonej przez wystającą skałą. Pod skałą tą było niewielkie źródełko, czyściutkiej, zimnej jak lód wody, którą znużeni podróżni natychmiast raczyć się zaczęli. Stąd już niedaleko było do szczytu, to też pozostawiwszy pod skałą toboły, sami czem prędzej ruszyli dalej i w przeciągu paru minut stanęli na wierzchołku góry Ophir na wysokości 4.000 stóp nad morzem, na małej skalistej platformie, zarosłej jakiemiś krzakami.
— Co to za krzaki rosną na tej górze? — zapytał Tadzio, widząc zamiast kosodrzewiny lub jałowców krzaki przypominające mu żywcem kwiaty mieszczańskich salonów.
— To rododendrony i inne zielska — odpowiedział wszystko wiedzący profesor.
Tadzio niemal z uszanowaniem zdjął przed tą dziwną górą kapelusz. Rododendrony i inne zielska — pomyślał, przypominając sobie z jaką pieczołowitością matka jego hodowała jedyny rododendron, jaki miała, dumę i ozdobę skromnego saloniku.
Widok z góry był piękny. W różnych kierunkach białe grzbiety górskie zarosłe lasami a także leśne doliny.
— Ale, wie pan co? — odezwał się trochę rozczarowanym głosem Tadzio — niema najmniejszego porównania z widokami w naszych górach. Choćby tylko z takiej Babiej Góry u nas jest widok znacznie piękniejszy.
— O Szwajcarji już nie mówiąc — rzekł profesor.
Po kawie profesor zajął się pomiarami, podczas gdy Tadzio krzątał się koło kolacji. Zjadłszy co mieli pod ręką wyciągnęli się na łożach, zgotowanych z chrustu, który przykryli kocami. Noc była ciepła, widok bądź co bądź majestatyczny i piękny. Wysoko na niebie świeciły gwiazdy, a wśród nich jasny sierp księżyca.
Rozmawiając o wrażeniach wycieczki i układając plany na przyszłość zasnęli spokojnie.