Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

Wczesnym rankiem zbudził Tadzia jakiś krzyk. Zerwał się w mgnieniu oka, chwycił za swój sztucer, przypuszczając, że jakiś wróg. Nie był to jednakże żaden wróg, ale szanowny przyrodnik, który pełen zapału z zieloną siatką uganiał za motylami.
Tadzio zbudziwszy się i umywszy się u źródełka pod wiszącą skałą, energicznie dopomniał się o śniadanie. Krzywił się na to profesor, ponieważ właśnie gonił był za jakimś rzadkim, choć wcale nieefektownym motylem. Tadzio jednak zaatakował go tak energicznie, że uczony musiał się poddać i przystąpić do zorganizowania śniadania. Ugotowano kawę, przysmarzono na ogniu wędzonkę, która z sucharami smakowała na świeżem powietrzu doskonale. Dopiero po tym posiłku wędrowcy zabrali się do powrotu na dół.
— Jeżeli ty sądzisz, że ja się stąd tak prędko wyniosę, to się grubo mylisz — oświadczył pan Ciliński swemu wychowankowi. — Zbyt wiele jest tu ciekawych rzeczy do widzenia.
— Niestety chyba z lupą trzeba za niemi chodzić — odpowiedział Tadzio.
— Można i z lupą! — wykrzyknął profesor, który był widocznie w doskonałym humorze — mój drogi, lupa to jedna z największych armat wiedzy!
Oczywiście stało się, jak sobie uczony pan profesor życzył. Wyszukał sobie cudowny teren na mieszkanie — mianowicie bagnisko jakieś położone niedaleko strumienia, a ze wszystkich stron ogarnięte lasem w którym wycięto parę linij. Tu Malajczycy zbudowali dla niego dwie chaty bez ścian, właściwie szopy, czy też stodoły, wystarczające jedynie jako schroniska przed deszczem i w tych pałacach profesor mieszkał wraz ze swymi ludźmi, polując uporczywie na ptaki i uganiając za motylami i owadami.