Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

chłopiec, nie mogąc zasnąć z powodu gorąca przewracał się na swem posłaniu z liści usłyszał, iż ktoś czy coś buszuje wśród gałęzi niedalekiego owocowego drzewa. Noc była przypadkowo jasna. A chłopak patrząc przez szpary w ścianie, ujrzał na drzewie jak gdyby jakiegoś swego rówieśnika. Miał wrażenie, że jest w Sanoku, że w lecie pilnuje sadu swych rodziców i że na jabłoni czy na gruszy widzi któregoś z łakomych uliczników. Zdawszy sobie jednak sprawę z tego, że w krajach tych, pełnych drzew owocowych, niewątpliwie nie ma złodzieji, którzyby się nocą do sadu zakradali, pomyślał, iż może to być orangutang. Szybko się zerwał i wziąwszy swój sztucer, który zawsze trzymał nabity pod ręką, wyszedł pocichu z chaty. Na tle jasnego nieba wyraźnie widać było wśród gałęzi przesuwające się ostrożnie a gibko jakieś ciemne ciało. Tadzio złożył się i strzelił. — Zwierzę zleciało z drzewa, ale w tej chwili wspięło się na sąsiednie drzewo, ześliznęło się po gałęziach i rozkołysawszy jeden giętki konar zręcznie skoczyło na drzewo następne. Tadzio znów strzelił i trafił zwierzę w skoku. Małpa spadła, ale gdy Tadzio ku niej podchodził zerwała się, pobiegła naprzód błyskawicznie, jak kot wspięła się na drzewo i przepadła w jego gęstej koronie. Napróżno chłopak pół godziny chodził dokoła drzewa. Ani jedna gałązka nie drgała, wszystko było zupełnie spokojne: niewątpliwie orangutang — jeśli to on był — zdołał po konarach ze sąsiednich drzew przebiec i schronić się w głębi puszczy.
W kilka dni później Tadzio zapędził się w gęstą dżunglę, zarośniętą wysokiemi drzewami. Było to daleko od wszelkich plantacyj, karczowisk i linij leśnych. A prócz tego u spodu nie było żadnych zarośli ani krzaków. Wysokie pnie drzew, rozgałęziających się w różnych kierunkach, sterczały pysznie, łącząc korony swe w jedno olbrzymie, zielone sklepienie, podobne do wiecznie szumiącego