Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.


W GŁĘBI BORNEO. — WŚRÓD POLUJĄCYCH
NA GŁOWY DYAKÓW.

— Z wielkim bagażem, mój chłopcze nigdzie daleko się nie dostaniesz, — tłumaczył pan profesor Ciliński. Strzelbę należy wziąć i amunicji też dość, aby nam po drodze nie zabrakło, ale pamiętaj sobie, co powiedział pewien wielki uczony: „Kto chce zajść daleko musi być lekki!“ Dlatego też my nie weźmiemy ze sobą dużo służby, a tylko tego Malajczyka, Bujona, który zna dialekt Dyaków okolicy Sadongu, gdzie są kopalnie węgla. Tu zostaniemy jeszcze parę dni, bo trzeba zakupić odpowiednią ilość owoców i jaj i trzeba ostatecznie załatwić się z Datu Bandarem, malajskim gubernatorem tego kraju. Chodź, pójdziemy do niego.
— Pan profesor tak jedzie do tych dzikich ludzi, jak gdyby to byli nasi podhalańscy górale — zauważył Tadzio. Ja się nie boję i wiem już, że po dżunglach można chodzić jak po krakowskich plantach, ale przecie niech się pan profesor zastanowi nad tem, że jedziemy do ucinaczy głów. Ja ze swoim sztucerem na taką bandę absolutnie nie wystarczę. Czy pan profesor koniecznie chce, żeby panu któryś z tych młodych początkujących fryzjerów ogolił swoim nożem nietylko szyję, ale nawet i głowę?
— To proszę ciebie jest taki zwyczaj krajowy, który ci młodzi ludzie stosują tylko wobec siebie — odpowiedział profesor. Bądź pewny, że nam się tam nic nie stanie. Nie traćmy czasu, chodźmy do Datu Bandara, bo inaczej nie będziemy mogli się stąd wydostać.