Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/63

Ta strona została uwierzytelniona.

kawieniem obserwowali każdy ruch i krytykowali każdą sobie nieznaną rzecz.
— Jak Boga kocham, jemy tu jak dwa lwy w menażerji! — oburzył się Tadzio.
— Nic sobie z tego chłopcze nie rób — odpowiedział mu jak zwykle pogodny profesor. Nic się przecie złego nie dzieje. A nie można się dziwić, że ludzie, którzy się nie znają przyglądają się sobie uważnie, po nas prawdopodobnie na białych tak się już gapić nie będą.
— Mała pociecha — mruknął niezadowolony Tadzio.
Po wieczerzy profesor poprosił chłopców, aby mu pokazali swe ulubione gry i zabawy. Ponieważ jednakże mieszkańcy wsi patrzyli na białych trochę niedowierzająco i nieufnie i nikt, jak się zdawało, nie miał do zabawy ochoty, przeto poczciwy pan profesor, przypomniawszy sobie kilka sztuczek ze swej młodości, sam pokazał im prymitywne obrazki cieniste, zapomocą złożonych odpowiednio rąk. Dyakom bardzo się to podobało, a zwłaszcza sylwetka cienista psa jedzącego wywołała powszechny zachwyt.
Łódki, które Orang Kaya tej wsi dał podróżnym do rozporządzenia były tak małe, iż nie można było wziąć ze sobą nic więcej prócz odrobiny bielizny i ubrania, strzelb i paru przyrządów do gotowania najniezbędniejszych, bez których nie można się było obejść. Brzegi były tu już łupkowe, czasami krystaliczne, a przeważnie zupełnie pionowe. Od czasu do czasu po lewej i po prawej stronie widać było pojedyncze góry wapienne, z białemi szczytami, świecącemi silnie w słońcu i odbijającemi pięknie od przepysznej roślinności, która je zewsząd otaczała. Łożysko rzeki było z masy żwiru przeważnie czystego, białego kwarcu, z wielką obfitością agatu, skutkiem czego żwir ten mienił się różnemi pięknemi barwami. Podróżowało się miło rzeką rwącą i bystrą wśród nieznanych wybrzeży i nieznanych