Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

rasta bambusami i krzakami, że gąszcz zupełnie zasklepia ścieżki i uniemożliwia przyjrzenie się krajowi.
Po kilku dniach podróży pan Ciliński dotarł wraz z Tadziem do pewnej dużej wsi, zbudowanej pomiędzy dwoma strumieniami, ale tak otoczonej zewsząd drzewami owocowemi, że prawie jej widać nie było. Dom gminny był obszerny, czysty i wygodny, a mieszkańcy wsi bardzo grzeczni. Kobiety i dzieci nie widziały tu jeszcze białego człowieka i nie chciały wierzyć, aby ciało jego było istotnie tak białe jak twarz. Prosiły zatem pana Cilińskiego a przedewszystkiem Tadzia, aby im pokazał ramiona lub nogi. Szanowny pan profesor Ciliński z całą gotowością zawinął spodnie aż po kolana. Jednakże widok jego żółtych nóg niezbyt przekonał ciekawe kobiety. Zato Tadzio zaimponował im najzupełniej. Ramiona miał jak z mleka.
Wioślarze, jakich tu panu Cilińskiemu dano, nie odznaczali się wielką zręcznością. Dyakowie zamieszkujący te okolice, położone nad rzekami, nie byli wioślarzami, ponieważ dopiero od niedawna zeszli w te strony z gór i uważali się wciąż jeszcze za górali. Robili dobre ścieżki, budowali mosty i uprawiali ziemię w górach, co nadawało okolicom znacznie weselszy wygląd. Strony te były niewątpliwie bardziej cywilizowane, aniżeli kraje, w których ludzie jako jedyne drogi uznają rzeki i żyją wyłącznie nad ich brzegami.
Mimo to udało się wreszcie panu Cilińskiemu namówić trzech Dyaków, którzy zobowiązali się powieźć go dalej. Jednakże na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że niezbyt pewnie czują się na łodziach. Łódź wciąż wzlatywała na skały to znów zanurzała się w wodzie, przepływając przez progi, a wioślarze, którzy nią kierowali nieledwie tracili przytomność. Było już tak źle, że o mało wszyscy nie potonęli. Ma szczęście kilku kupców malajskich, którzy płynęli tuż za nimi, widząc niezręczność Dyaków przysłało