Tadzio wybuchnął śmiechem.
— Nikt by temu u nas w Sanoku nie uwierzył. U nas w sadzie, kiedy ja jeszcze byłem małym chłopcem, a ojca w domu nie było, to kradli nietylko w nocy, ale nawet i w dzień. Matka wychodziła do ogrodu i krzyczała na chłopców, ale oni się z niej śmiali. A jakby co któremu z nich zrobić, toby potem w nocy z gościńca okna porozbijali, lub rzucaliby przez parkan kamieniami. Niechże mi pan profesor powie: czy ci dzicy ludzie są naprawdę dzicy, czy też nam tylko się zdaje, że my jesteśmy cywilizowani?
Pomimo, że dom stał stale otworem nikt nigdy z niego nic nie ukradł. Profesor zużywał przy swej robocie dużo papieru i nieraz walały się po werandzie rozmaite świstki. Jeśli który z Dyaków chciał wziąć taki świstek, zawsze się pytał o pozwolenie. Nigdy nie było widać wśród nich człowieka pijanego lub, nieumiarkowanego w jedzeniu. Ci rzekomo dzicy ludzie byli bardzo grzeczni i uprzejmi i żyło się wśród nich zupełnie spokojnie i bezpiecznie.
Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.