Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

Zrywał się oczywiście ogólny pochwalny szept i okrzyki:
— Butul! Butul! (słusznie! słusznie!)
Wówczas Manuel rozpoczynał jakąś nieskończoną historję o swem polowaniu i fatalnych „pudłach“. Uganiał się za jakimś ptakiem przez cały dzień. Trzy razy strzelał do niego i nie mógł go trafić.
— O, nic w tem dziwnego — odzywał się znowu któryś Malajczyk. — Czas jego nie przyszedł i dlatego nie mogliście go trafić.
Podczas tych nieskończonych rozmów przy pracy zapoznał się Tadzio, który zwolna zaczynał już dialekt Dyaków rozumieć z niektóremi przesądami, zabobonami i legendami Sassaków. Twierdzili oni, że w ich stronach niektórzy ludzie zmieniają się w krokodyle, a to w tym celu aby móc bezkarnie pożreć swych nieprzyjaciół. Było dużo takich różnych legend i zabobonów. Ale ku wielkiemu zdziwieniu profesora w tych stronach nie wierzono zupełnie w duchy.
— Duchów u nas niema zupełnie — opowiadał raz pewien krajowiec.
— Jakże to — pytał zdziwiony Manuel.
— Widzicie, gdzie indziej w innych krajach na Zachód, na Jawie, jeśli człowiek umrze, lub zostanie zabity, to nie można w nocy przejść koło niego, bo słyszy się rozmaite okrzyki i odgłosy duchów, dokoła zwłok zgromadzonych. Tu dużo ludzi ginie gwałtowną śmiercią, a ciała ich leżą niepogrzebane na polach lub też przy gościńcu. Jednakże można koło nich w nocy przechodzić spokojnie i nigdy duchów się nie spotyka.
Jednakże pewnego dnia Manuel wraz z kilku Malajczykami przyszedł do pana Cilińskiego i poważnie zaczął mu wykładać, aby się z domu nie ruszał, bo grozi wszystkim wielkie niebezpieczeństwo.