Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/75

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż się takiego stało, pytał zdziwiony i zaniepokojony profesor.
Malajczycy tak zwykle skryci i nieszczerzy nie odpowiedzieli odrazu, ale zaczęli coś opowiadać o kryszach, zarzynaniu ludzi, ucinaniu głów i t. p.
— Ależ powiedzcie mi wyraźnie co się takiego stało — pytał w dalszym ciągu profesor.
— Sprawa jest bardzo nieprzyjemna — odpowiedział stary Malajczyk. Nasz radża przysłał swych ludzi do wsi, żądając aby mu dano pewną ilość głów, które chce ofiarować w swej świątyni aby zabezpieczyć krajowi urodzaj ryżu.
— To przecie jest niemożliwe! — oburzył się profesor — wasz radża nigdy w świecie czegoś podobnego by nie zrobił.
Mimo, że profesor opowiadaniom Malajczyków nie wierzył, Manuel prawie, że się z domu nie ruszał. Pan Ciliński pozostawił go przy pracy, sam jednakże wraz z Tadziem, ku wielkiemu zdziwieniu Malajczyków chodził jak zwykle do lasu i na polowanie. Nic się im nigdy nie stało. Jednakowoż czasami mieli istotnie wrażenie, że niebezpieczeństwo jakieś nietylko im grozi, ale nawet krąży już dokoła nich i zbliża się coraz bardziej. Z każdym dniem opowiadano sobie coraz to straszniejsze historje, a trwoga wśród mieszkańców wsi bezustannie wzrastała. Wreszcie pokazało się kto był przyczyną tego popłochu. Pewnego dnia pojawił się we wsi amerykański marynarz, który uciekł ze statku i piechotą, bezbronny szedł na drugą stronę rzeki. Rozumie się samo przez się, że nikomu nic złego nie zrobił i że w dobrze zrozumianym własnym interesie wystrzegał się wszelkich czynów gwałtownych — sam jeden wśród setek tysięcy krajowców. Przyjmowano go wszędzie bardzo gościnnie, bezpłatnie go żywiono i chętnie przyjmowano go na nocleg. Jednakowoż uważano go za człowieka bardzo niebezpiecznego.