Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

— I czegoż wy się boicie? — ruszał ramionami profesor? Cóż wam ten biedak zrobić może?
— Niedobry człowiek — uciekł ze swego statku — ani słowa nie można mu wierzyć — odpowiadali Malajczycy, kręcąc z niedowierzaniem głowami.
Pewnego wieczoru kiedy tak wszyscy trzej, zajęci pracą, siedzieli w dusznym pokoju zauważyli coś w rodzaju jak gdyby grzmotu, a równocześnie dom zadrżał zlekka. Właśnie przyglądał się robocie wójt gminy, a zarazem i gospodarz pana Cilińskiego Inchi Daud (Pan Dawid).
— Co to takiego? — spytał pan Ciliński.
— Trzęsienie ziemi — spokojnie odpowiedział gospodarz. — Zdarza się to u nas bardzo często, ale niewiele sobie z tego robimy. Jak widzicie domy nasze są bardzo lekkie.
Całemi dniami wałęsali się po wsi chłopcy, którzy przy rowach, płotach i drogach łapali na przynętę ważki. Robili to przy pomocy długich, cienkich patyków, z paru pętlami, tak umocowanemi na końcu, że za najmniejszym ruchem tworzyły coś w rodzaju jak gdyby koszyczka, czy siatki. Ważki w owym czasie, kiedy właśnie kwitł ryż, były tak liczne, że łapano je poprostu tysiącami. Owady te smażono w oliwie z cebulą i krabami, albo też czasem same tylko i zjadano jako przysmak.
— Na Borneo, Celebes i wielu innych wyspach, — tłumaczył Tadziowi pan profesor — je się poczwarki pszczół i ós, czasem żywe, świeżo wyjęte z plastrów, lub też smażone jak te właśnie ważki. Na Molukkach gąsienice pewnych owadów przynosi się z bambusa i sprzedaje jako żywność. Nadmiar owadów doprowadził ludzi w tych stronach do tego, że starają się w jakiś sposób z niego skorzystać.
Zresztą żyło się tam choć pracowicie, to spokojnie i względnie nawet wygodnie. Żywności nie brakowało,