Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/82

Ta strona została uwierzytelniona.

dowane, a ulice obficie skropione wodą i bardzo porządnie zamiecione. Na każdym kroku można było zauważyć właściwe Holendrom pedantyczne zamiłowanie czystości. Miasto składało się właściwie z jednej długiej, ale niezbyt szerokiej ulicy, ciągnącej się wzdłuż wybrzeża morskiego, a poświęconej głównie handlowi. Zajęta ona była przez różne firmy holenderskie i fińskie, magazyny pełne towarów, dalej kramy krajowców i bazary. Ulica ta ciągnęła się prawie na długość mili angielskiej, poczem domy europejskie zaczęły znikać i zwolna wchodziło się jakby do wsi malajskiej, zabudowanej przez małe i prowizoryczne chaty na polach, nieraz brudne, czasem napół zawalone, ale wszystkie szczyty ciągnące się równo w jednej linji jak po sznurku i przeważnie otoczone drzewami owocowemi.
Ulice były pełne ludzi, Bugisów lub też krajowców z Celebes, przybranych w króciutkie spodnie sięgające ledwie ponad kolana i pstre malajskie sarongi, owinięte to dokoła biódr, to znów zarzucone na plecy i związane pod piersiami. Za miastem ciągnęły się płaskie pola ryżowe, obecnie wyschłe i pokryte zakurzonemi ziołami i chwastami. Parę miesięcy temu była to oczywiście masa zieleni, lecz czas żniw minął i puste wyschłe pola leżały teraz odłogiem.
Pan profesor Ciliński uwinął się gracko ze swemi interesami i już na drugi dzień wyruszył wraz z Tadziem w towarzystwie pewnego plantatora holenderskiego na wieś do małej plantacji kawy i folwarku położonego w odległości jakich dwóch mil od Makassaru. Plantator ten nazywał się Messman i widać było, że lubiał gości i we wszystkiem chciał im służyć swą pomocą. Mógł mieć około 35 lat, był żonaty, miał dzieci i mieszkał w wielkim, obszernym domu niedaleko miasta, otoczonym ze wszystkich stron przez rosnące gęsto drzewa owocowe, dalej przez