wsi i wiązać u pali, inaczej faktycznie rozbiegały się, co groziło niebezpieczeństwem dzieciom.
— Raz — nadszedłem znienacka, kiedy jakieś kobiety brały wodę ze studni — opowiadał Tadziowi zniechęcony uczony. Pomyśl sobie, wszystkie uciekły piszcząc i wrzeszcząc jak warjatki. Słowo daję, trudno mi tu żyć, nie lubię, jak mnie nie lubią i uważają za dzikiego człowieka.
Pewnego dnia Tadzio siedział nad wieczorem na werandzie wraz z jednym z makassarskich chłopców i oczekiwał pana profesora, ciesząc się, że zaimponuje mu kilku nowemi okazami zabitych przez siebie ptaków. Słońce już miało się zwolna ku zachodowi, zewsząd spędzano bydło i we wsi słychać było nadwieczorny gwar ludzi przygotowujących się do spoczynku nocnego. Słyszało się okrzyki mężczyzn, klątwy kłócących się kobiet i śmiechy czy też płacz dzieci, — odgłosy, do których Tadzio tak już przywykł, że stały mu się zupełnie zrozumiałe. Wtem wśród tego i szumu i brzęku ula układającego się na spoczynek dała się słyszeć jakaś nuta dziwna, ostra i przerażająca. Ktoś krzyknął, ale tak strasznym głosem, jak gdyby to była groźba. Równocześnie okrzykowi temu zawtórowały głosy inne, przerażone a także podniecone, urywane, przypominające jak gdyby komendę i nawoływanie się.
— Co się to stało? — spytał swego towarzysza zaniepokojony mimowoli Tadzio.
— Bierz strzelbę panie, — drżącemi wargami ledwo wyjąkał przerażony chłopiec — to Amok. Biada nam, jeśli ten oszalały człowiek tu wpadnie.
— Co to jest Amok? — spytał zdziwiony Tadzio, chwytając równocześnie swój pięciostrzałowy, zawsze nabity sztucer.
— Zdarza się czasem, że ktoś skrzywdzony albo też nieszczęśliwy nagle szaleje — odpowiedział mu chłopiec, —
Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.