Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

a wtedy chwyta za nóż, wypada na ulicę i morduje wszystkich, którzy mu się pod rękę nawiną, mężczyzn, kobiety i dzieci. Cała wieś rzuca się wtedy za nim w pogoń, z czem kto ma w ręku, bo człowieka takiego jak tygrysa, który raz krwi skosztuje zabić się musi. On jest w szale bojowym, on nie widzi przed sobą śmierci swojej, a w żyłach jego kipi radość zabijania. Będzie mordował dzień i noc, póki wreszcie go ktoś nie zabije. I szczęśliwy jest, kiedy ginie w szale walki i krwi.
Z werandy widać było drogę oddaloną o jakie sto kroków od domu. Po chwili istotnie pokazał się na niej jakiś jakby kłąb ludzi, pędzących przed siebie, na czele ich jeden: ten w zaciśniętej pięści trzymał krzywy, błyszczący krysz i pędził jakby wiatrem niesiony. Za nim z dzidami, nożami, paru z fuzjami, nawet z widłami leciała gromadka wyjących i wołających Malajczyków. Wyglądało to istotnie dziko i przerażająco. Cała sielanka wiejska gdzieś przepadła. I Tadzio nagle zrozumiał, że oto znajduje się sam jeden w kraju dalekim, nieznanym, pełnym tajemnic i niebezpieczeństw grożących za każdym krokiem i niewiadomo skąd i kiedy.
Tuż przypomniał sobie, że właśnie z tej strony, w którą pędził oszalały Malajczyk, miał wrócić profesor, naturalnie nie wiedząc zupełnie o niebezpieczeństwie, jakie mu groziło. Chłopak zastanawiał się przez chwilę. Być może, że Malejczycy szaleńca zabiją, być może także, że profesor jeszcze nie wraca. Jeśli jednakże jest już gdzieś w pobliżu, w takim razie może mu grozić śmierć nieuchronna.
— Co zrobić? — strzelać do tego warjata? — myślał Tadzio, było to niemożliwem, ponieważ Malajczycy ścigający szaleńca następowali mu prawie na pięty. I Tadzio mógł był któregoś z nich postrzelić.
Nie namyślając się, wybiegł ze strzelbą w ręku przed dom i pomknął jak jeleń ukośnie w stronę drogi, tak aby