Strona:Jerzy Bandrowski - W kraju orangutanów i rajskich ptaków.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

mu gra. Wtem ujrzał przed sobą pana Cilińskiego, który niezmiernie zadowolony ciężko objuczony wszelakim łupem szedł wprost ku niemu.

Po prawej stronie drogi była niedaleko jakaś szopa. Tadzio ujrzawszy profesora Cilińskiego dał mu ręką znak, aby biegł ku tej szopie. Profesor zaś choć nie rozumiał, co się dzieje, natychmiast za jego skinieniem poszedł. Równocześnie zaś Tadzio również ku tej szopie się skierował. Kiedy dopadł profesora, nic nie mówiąc, chwycił go za rękę i pociągnął za sobą. Obiegli szopę dokoła, za nią zaś zauważyli jakieś gąszcza. W te gąszcza chłopiec wciągnął swego opiekuna i ciężko dysząc, ukląkł na ziemi. Dłonią pokazał na usta, że mówić nie może i słychać było, jak ciężko jego płuca pracowały. Mimo to trzymał w rękach przygotowaną do strzału strzelbę, wpatrzony w otwór między krzakami, przez które widać było drogę oddaloną o kilkadziesiąt kilometrów.
Po chwili przebiegł nią Malajczyk. Cały świecący od potu, z nożem nagim w ręce,, wyszczerzonemi zębami i wytrzeszczonemi, czarnemi oczami. Biegł jak ścigane zwierzę. Tuż za nim w niewielkiej już odległości pędzili ścigający go Malajczycy. W chwilę później, gdzieś trochę już dalej, dał się słyszeć przeraźliwy krzyk i odgłosy jakby walki. Naraz wszystko ucichło.
Oszalały człowiek widocznie padł.
Jak się później pokazało, człowiek, który skończył w tak tragiczny sposób, dosłownie wściekł się z tego powodu, iż grając w kości przegrał o dolara więcej, niż miał. Widocznie były także i inne przyczyny, które złożyły się na to, że tak małe nieszczęście wyprowadziło go zupełnie z równowagi. Dość na tem, iż spokojny jeszcze wczoraj włościanin zginął pod kijami, dzidami i nogami swych rodaków.