Robiło to wszystko wrażenie mało poważne. Widziałem nieraz tę legję — dużo w niej było dzieci. Z szeregów co rusz ktoś występował i wyprostowany stawał przed oficerem salutując z niesłychanem przejęciem się. Myślałby kto, że ma coś strasznie ważnego do powiedzenia. Oficer mierzył żołnierza wzrokiem z afektowaną wyniosłością od stóp do głów, jak gdyby go pierwszy raz w życiu widział i dziwił się, że podobna kreatura chodzi po świecie (a byli to koledzy szkolni!), poczem bąkał coś z miną niesłychanie lekceważącą. Żołnierz salutował znowu i chrzęszcząc tornistrem, bagnetem i ładownicą z trzema nabojami i dwiema tabliczkami czekolady — biegł napić się wody lub kupić sobie trzy precle. Ciągle się komuś chciało to pić, to jeść, w szeregach nie było ani chwili spokoju. Słowo „bój“, wymawiane z ponurą nonszalancją, nie zchodziło z warg, jak gdyby istotnie wszystkim ogromnie śpieszno było pod kartaczownice, a tymczasem poznawałem w legji poważnych kupców i przemysłowców, ludzi, którzy zapisali się do legji tylko po to, aby w danym razie zasłonić się nią przed obowiązkiem służby wojskowej w szeregach austrjackich. Szczytem wszystkiego był jakiś rzekomy powstaniec z 63-go roku z ogromną siwą czupryną i siwą brodą, w „maciejówce“ na głowie i z uschłą nogą. Maszerował on dziarsko, z miną srogą i teatralnemi ruchami, w glorji, bo wszędzie witano go oklaskami. Tłum nie rozumiał, że zapał zapałem, ale taki „żołnierz“ jest parodją legjonisty i może wywołać co najwyżej uśmiech politowania nad nietaktownem natręctwem, z jakiem się pcha do szeregów. W ogóle ludzie nie wiedzieli, co robią. Między innymi widziałem w legji człowieka, który miał na nosie już nie okulary ale wprost ogromne szkła powiększające. Znałem go dobrze był on prawie ślepy. Urodzony we Lwowie, chodził po mieście zawsze temi samemi ulicami i to głównie rano, kiedy jest najmniejszy ruch. I ten człowiek również „poszedł w bój“, niosąc na ramieniu karabin, z którego miał na odległość 500 kroków strzelać do celu nie większego, jak 36 centymetrów!
Trudno opisać tortury, jakie na widok tego wszystkiego przechodził człowiek, który miał choć szczyptę krytycyzmu. Porankiem tego dnia, kiedy legjon wychodził ze Lwowa, widziałem go ustawiony już do marszu na ulicy Romanowicza, na placu Fredry, na ulicy Akademickiej, aż do Karola Ludwika. Było tego około 4,000 młodzieży — między tem 15 i 16-letnich wyrostków. Ci „żołnierze“ wyglądali wspaniale... Na nogach dziurawe bucięta, na ciele jedna koszulina i dwie granatowe bluzy gimnazjalne, na plecach
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/123
Ta strona została przepisana.