kiś żyd strzelił do żołnierzy rosyjskich. A jeśli coś podobnego stanie się we Lwowie?
Nad wieczorem poszedłem do szpitala, gdzie jedna znajoma pracowała jako sanitarjuszka.
W szpitalu było piekło niesłychane. Ranni snuli się pod zabudowaniami, czepiając się murów i sztachet, żebrząc przechodniów o laski; sanitarjusze austrjaccy, rozgorączkowani i nieprzytomni ze strachu, uwijali się między nimi, opowiadając im straszne historje. W budynku czwartego gimnazjum, gdzie mieścił się oddział doktora Frankego, było pusto i ciemno. Ranni siedzieli na schodach, albo też zbierali swe manatki, nawołując się w różnych językach. Żołnierzy sanitarnych ani sanitarjuszek nie było.
— Gdzie sanitarjuszki? — spytałem jakiegoś chorego.
— Uciekły! Wszyscy uciekli! Nikogo niema! — odpowiedział mi z pogardliwą, gorzką intonacją w głosie.
Pobiegłem na technikę, przedarłem się przez tłum lamentujących rannych i wszedłem do westybulu. Nigdzie ani jednej siostry.
— Gdzie są panie z Czerwonego Krzyża? — spytałem jakiegoś sanitarjusza, osadziwszy go gwałtem na miejscu.
— Pouciekało wszystko, niema nikogo!
— Nie gadaj głupstw! Te panie nie uciekły!
— Wszystko, wszystko uciekło! Moskale palą, mordują —
Wróciłem znowu do czwartego gimnazjum i poszedłem do kancelarji, gdzie przypadkiem znalazłem znajomego żołnierza. Powiedział mi, iż moja znajoma jest na technice. Pobiegłem.
Ciemno się robiło. Jako krótkowidz widziałem przed sobą już tylko konający blask ścian i schodów i przemykające to tu to tam niewyraźne, czarne postacie. W takich chwilach zaostrza się i wytęża nadmiernie mój słuch. Słyszę wtenczas takie mnóstwo rzeczy, że nie mogę ich w mózgu uporządkować.
I naraz zaroiły mi się w głowie oderwane zdania w różnych językach, pełne trwogi i złych przeczuć. Słyszałem głosy gardłowe, chrapiące, jękliwe, słyszałem straszny, pełen przerażenia gwar ulicy, turkot trainów, dorożek i tramwajów, które od czasu do czasu bez wszelkiego ładu zajeżdżały na tej linji przed szpital po rannych — lecz tych nie było komu wynosić. Ludzie cywilni, gimnazjaliści i służba tramwajowa własnoręcznie nosiła biedaków i układała w wozach.
Zacząłem tracić panowanie nad sobą. Człowiek, którego szukałem, utonął, zginął gdzieś w tym ogromnym, nieznanym mi gmachu, w którym rozgrywały się tak straszne sceny, w którym umie-
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/127
Ta strona została przepisana.