rający z obłędem w oczach zrywali się z pościeli i pędzili niewiadomo dokąd. Jęk i stękanie odzywało się ze wszystkich kątów. W salach było ciemno, na korytarzach ciemno...
Wreszcie w któremś podwórzu ujrzałem szereg białych postaci — sanitarjuszki!
— Gdzie pani B? — spytałem jednej.
— W kancelarji.
— A kancelarja gdzie?
Pokazano mi.
Zastałem tam jeszcze kilka sióstr odbierających dyspozycje od doktora Frankego. Ponieważ wojskowy zarząd szpitala uciekł, radzono nad tem, jak zatrzymać rannych, uspokoić, co im dać zjeść itp. Siostry — nie pouciekały. Uczciwie i dzielnie wytrwały na swych stanowiskach.
Mógłby mi kto zarzucić, iż mówiąc o wyjeździe wojskowego zarządu szpitalnego niesprawiedliwie używam słowa „uciekł“, ponieważ zarząd ten wobec ewakuacji miasta — miał obowiązek wyjechać. Niewątpliwie — miał jednak również obowiązek powiadomić o tem lekarzy, którzy zostawali, ustanowić jakiś porządek, wywieźć rannych — albo też, skoro to było niemożliwe — uspokoić ich co do losu, jaki ich czeka. To ulotnienie się po angielsku i zwalenie całego strasznego piekła na barki ludziom nie przygotowanym nie zasługuje jednak na inną nazwę, jak tylko na nazwę haniebnej ucieczki.
Nie byłem tego dnia na dworcu, więc nie wiem co się tam działo. Ludzie opowiadają straszne rzeczy. Jaki tam musiał panować nastrój, to może zilustrować następująca wzmianka kronikarska:
— Wieczorem zdarzył się fatalny wypadek na dworcu głównym. Jeden z personalu kolejowego wziął z ustawionych w kozły karabinów jeden karabin i oglądając go, manipulował nim tak nieostrożnie, że karabin wypalił i przestrzelił jednemu z publiczności obie nogi a jedną z pań Czerwonego Krzyża zranił ciężko w udo, tak, że musiano ją odesłać do kliniki. Ponieważ dorożkarz nie chciał jechać ze zranioną, musiał wsiąść do dorożki z ranną i jej towarzyszką uzbrojony policjant. Publiczność, sądząc, że to aresztowana, omal ich nie zlynczowała.
Nabite karabiny ustawione w kozły i opuszczone przez żołnierzy, służba kolejowa, która rozbiera między siebie broń już bezpańską, strzał, dorożkarz nie chcący rannej wziąć do dorożki — po zwyczajnym kursie! W tem rzecz! — Tłum, wściekły z trwogi, rzucający się na kobiety i żądny krwi, czujący swą siłę i bezkarność...
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/128
Ta strona została przepisana.