Odezwa zrobiła swoje, to znaczy — wisiała na murach. Potrzebna nie była. Lwów miał tak szalonego „pietra“, że niktby palcem nie ruszył. I cóż się dziwić? A potem — czy ludzie wychowani w Austrji nie wiedzą, co znaczy rozkaz?
Rzecz charakterystyczna — w ulicach, któremiśmy szli, nie spotkaliśmy ani jednego żyda.
W ulicy Ossolińskich zauważyliśmy wspaniałą scenę. Jakaś sklepiczarka stała przed swoim sklepikiem i maczając szczotkę w wiadrze, napełnionem zielonawą cieczą, sumiennie i pracowicie zamazywała nią czarno-żółte paski, namalowane na sklepie na znak, iż tu mieści się trafika. Z innych sklepów zdejmowano na gwałt szyldy z orłami cesarskiemi albo też orły cesarskie, umieszczone tam na znak, iż kupiec jest dostawcą dworu cesarskiego. Ku wielkiej mojej radości orły austrjackie spadały na ziemię, strącane w biały dzień rękami lojalnych lecz arcy-tchórzliwych obywateli. Takie były skutki wychowania austrjackiego w szacunku i kulcie dla wszelkiej władzy.
Trochę dalej ujrzeliśmy ku memu wielkiemu zaniepokojeniu dwuch austrjackich żołnierzy, którzy, snać zaspawszy gdzieś w szynku pod ławą, trochę późno śpieszyli do swoich oddziałów. Nasadziwszy bagnety na karabiny nabili je, z wielką ostentacja i hałasem zatrzaskując zamki. Uznawaliśmy ich męstwo i determinację, stwierdziliśmy jednak, że cnoty te okazują nie na właściwem miejscu i nie w swoim czasie.
Ledwośmy chwilę wypoczęli w redakcji, wypłoszył nas z niej jeden z kolegów bałamutną wiadomością, że na dworcu głównym gdzieś ktoś do kogoś strzela. Ponieważ mniej więcej w tym kierunku i w tamtych okolicach były nasze panie, więc obaj z kolegą wyszliśmy z redakcji, aby się dowiedzieć, co nam właściwie grozi. Obawialiśmy się nietaktownego bohaterstwa naszych obrońców. Bałamutny plotkarz został za karę wysłany w stronę rogatki Zielonej, skąd spodziewano się wojsk rosyjskich.
Po drodze spotkaliśmy jadący na dół pierwszy tramwaj — bez rannych. Zaraz nam się raźniej i weselej zrobiło.
Ciekawa rzecz — wśród panującej prawie że uroczystej ciszy coraz to w innem miejscu wybuchały gwałtowne, gęste salwy — trzcin i trzepaczek, łomocących z wściekłą jakąś pasją dywany. Było to bardzo denerwujące — bo mimowoli nadsłuchiwaliśmy, czy gdzie strzał jaki nie padnie. Nie mogłem sobie również wytłomaczyć tej dziwnej namiętności sług do trzepania dywanów właśnie w taki dzień,
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/131
Ta strona została przepisana.