Żołnierz chwilę się wahał, wreszcie zawołał:
— Nie chaczu!
I ścisnąwszy konia ostrogami pojechał dalej.
Publiczność „zdębiała“, sanitarjuszka zrobiła obrażoną minę, ja oczom własnym wierzyć nie chciałem. Nic jeszcze nie wiedzieliśmy o tem, że w wojsku rosyjskiem zakazano używania alkoholu. Dopiero kiedy się o tem dowiedziałem, przyznałem w duchu, że ten dragon istotnie zachował się po bohatersku — nie przez to, że tak śmiało sam jeden harcował po ulicy lwowskiej, lecz że w takiej chwili, będąc pierwszym, który wjechał do nieznanego, zdobytego miasta — a musi to być emocja wielka i pozazdroszczenia godna — odmówił podanego mu tak gościnnie a tak dawno może już niewidzianego kieliszka drogocennego trunku.
Czytelnik niech nie krzywi się, czytając ten ustęp i niech nie myśli źle o Lwowianach. Ci biedni ludzie, bezbronni, nieprzygotowani i opuszczeni w tak niegodny sposób przez władze, przeżywali straszne chwile. Skąd naiwny, prostoduszny „łyk“ lwowski miał wiedzieć, jakie są prawa wojny, co go czeka i co mu wypada. Ten kieliszek wódki jak i kwiaty, które wręczono pierwszym wjeżdżającym do miasta patrolom, były symbolem pokojowego usposobienia mieszkańców, czemś w rodzaju obrzędowego zapewnienia bezpieczeństwa i gościnności. Lwów wojny nikomu nie wypowiadał; wlazł w nią — jak Piłat w „Credo“.
Później dopiero dowiedziałem się, że całą tę wojenną idyllę mógł zepsuć i obrócić w krwawą tragiedję jeden jedyny głupi chłopiec. Chłopiec ten, subjekt jednego handelku, wybiegł na podwórze kamienicy i zaczął strzelać z rewolweru. Głupie bydlę nie miało tyle odwagi, żeby się nią pochlubić na ulicy — ale na podwórku on sobie dowcipnie pukać zaczął — najpodlejszy rodzaj prowokacji. Tuż byli przy bombce piwa i członkowie straży obywatelskiej, rycerze przezorni i w takich wypadkach nie znający strachu. Wpadli oni na podwórze, rozbroili durnia i dopiero mu kułakami do rozumu przemawiać. Jeśli cięgi, jakie zasłużenie odebrał, były takie, jak ich strach, to mu gratuluję; do końca życia ich nie zapomni i będzie się miał czem chlubić, bo niezawodnie dużo wycierpiał.
My tymczasem, wyszedłszy na plac Halicki, ujrzeliśmy na nim siedmiu czy dziewięciu ułanów rosyjskich z lśniącemi, długiemi lancami w rękach. Wśród nich był na koniu żołnierz austrjacki, który im służył za przewodnika. Żołnierze, otoczeni tłumem ciekawych, rozmawiali z jeńcem, paląc papierosy; siodła mieli ubrane kwiatami.
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/133
Ta strona została przepisana.