Lecz oto ulicami zaczęły płynąć rzeki ludzkie — powołani pod sztandary rezerwiści. Na koniach prosto od pługa czy wozu drabiniastego wyprzągniętych, bo przecie i konie powoływano, oklep jadąc, śpieszyli chłopi. W czwórkach, długiemi kolumnami szli rezerwiści z kuferkami w rękach, z tobołkami na plecach, w stroju własnym, więc w butach z cholewami, w białych, płóciennych szarawarach, w czarnych lub ciemnych marynarkach, bez kołnierzyka, ze spinką tylko w koszuli i w czarnych barankowych czapach. Byli w tych szeregach różni ludzie, drobni mieszczanie z prowincji, rzemieślnicy, robotnicy wszystkich branż, kupcy, inteligienci, ale najwięcej szło ludu rolnego. Wszyscy zgłaszali się na pierwsze zawołanie, nieraz niepotrzebnie, lecz rozumiejąc, że tu żartów niema. Szli przez ulice rytmicznym krokiem, w porządku, jak starzy żołnierze. Nikogo nie trzeba było przynaglać, nikogo nie pędzono żandarmami, nikt się nie opierał. Z wielkiem zadowoleniem stwierdzam, iż mimo takiego zbiegowiska różnego ludu we Lwowie, nie można było zauważyć ani scen gorszących ani pijanych ludzi. Pokazało się, że to społeczeństwo jest już zupełnie dobrze wychowane i umie z powagą czynić zadość swemu obowiązkowi.
Wkrótce też pokazały się na ulicach miasta dorożki, pełne kufrów, piętrzących się w wysokie stosy. To jak niepyszni wracali do miasta letnicy. Widzieliśmy też toboły i tłomoki wiezione na dworzec. Twarze ludzi, którzy wtenczas Lwów opuszczali, nie były bardzo harde.
Rzeka ludzka nie ustawała, niewstrzymanym prądem odpływając strumieniami na miejsca zbiórki. Coraz więcej wojskowych zaczęło się pokazywać na ulicy. Młodziutcy chorążowie w nowych mundurach, chłopcy o różowych twarzach i dziecinnych oczach, napróżno silących się na powagę i srogość, gibcy w pasie, zręczni w ruchach — wszystko w siwych, polowych mundurach, zbrojne i uśmiechnięte. Ale tuż po nich zjawili się inni chorążowie i kadeci, trochę ociężali nie ambicjonujący „in puncto“ wojskowego „sznytu“, porucznicy, których widywało się przemawiających na różnych obywatelskich zebraniach, ludzie, którzy gdzieindziej zajmowali bardzo wysokie stanowiska i pobierali jeneralskie płace. Śpieszyli się wszyscy, jeździli dorożkami po całem mieście — a co rusz to widziałeś ludzi, serdecznie się na ulicy żegnających.
A teraz zaczęli się pojawiać poważni mężowie, z których siły ramienia i bystrości oka już zrezygnowano a wraz z niemi niemniej poważne i zapobiegliwe gospodynie. Za każdą taką parą — „czło-
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/47
Ta strona została przepisana.