pancerz — Europa, która musi być rodzaju żeńskiego, jako że jest najbardziej wojowniczą częścią świata... Do walki, sprawnie i z dobrą myślą, stanęły miljony, rzesze, wobec których niczem były wędrówki ludów. Pokazało się, że cywilizowany aparat mobilizacyjny narodów kulturalnych jest potężniejszy nawet od owych klimatycznych warunków, które wyłuskwiały stare ludy z ich siedzib. Kultura sprawiła nierównie więcej od hordowego instynktu nawet na polu tak dzikiem na pozór, jak wojna.
Ale to są rzeczy, o których pisać prawie że nie można, nie kłamiąc przed samym sobą i nie przypisując sobie sił więcej niż się ma. Któż-to z zimną krwią mógł patrzeć na ten obraz, przez wieki, ba, nigdy w dziejach świata nie widziany? Któż z nas, patrząc na rzeczy, jakie dokoła niego się rozgrywały, nie przecierał dłonią oczu, nie wierząc źrenicom!
Rzeczywistość była zbyt potężna, zbyt wielka, zbyt imponująca. Każdy z nas wielką miarą mierzył swą duszę. Ale przyszła chwila, w której musieliśmy podejrzliwie kontrolować sprawność naszego myślenia. Zwykłe nasze słowa nie wystarczą na opisanie tego, co się działo. Każda dusza ludzka była wówczas wielką sceną, po której, jak w starożytnym teatrze greckim, już nie ludzie chodzili ale wielcy i przepotężni bogowie, uczucia porywające swą gwałtownością a streszczające się w słowach niezmiernie prostych i — niedołężnych.
A czasy były istotnie niezwykłe. Dziś, kiedy już minęły, mogę o nich przynajmniej myśleć, ale te pierwsze dnie! Kiedy, zamknąwszy oczy, przypominam je sobie, spostrzegam, że nie było wówczas różnicy między dniem i nocą. Wypadki a właściwie chaos nieuporządkowanych wrażeń widzę w nieskończonej głębi letniego nieba, rozświetlonego słońcem. Ten błękit, przechodzący wieczorami w wyzłacany szafir, widzą moje oczy i pełna go jest moja dusza, ale wpływu on na nas żadnego nie miał. To było tylko tło, z którem w żaden sposób nie harmonizowało to, co się w nas działo.
Spełnialiśmy wszyscy swe obowiązki, może tylko więcej nacisku kładąc na treść ich niż na formę. Odpadło mnóstwo rzeczy bezużytecznych w czynach naszych, w myślach, w rachubach. Ludzie zaczęli się sami w sobie streszczać. Dlatego w chwilach wolnych od zajęć byli zupełnie oszołomieni. Bali się spojrzeć samemu sobie w twarz, bo ta twarz, jakakolwiek była, zjawiała się z prawdziwemi swemi rysami, rozłożona wrażeniem zbyt silnem, natężona i bezwzględnie szczera. A mało jest na świecie ludzi, którzyby mogli
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/49
Ta strona została przepisana.