Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/50

Ta strona została przepisana.

śmiało patrzyć w twarz samym sobie. Dlatego też ludzie nie mogli być sami. Musieli wciąż mówić, rozmawiać, radzić, dopytywać się o wiadomości. Cokolwiekby kto o rzeczy myślał, potężnie przemawiająca rzeczywistość wszystkich porwała i stopiła w jedną masę ludzką. Stopienie się dusz ludzkich w jedną bryłę odbywało się na różnych platformach ale pod tchnieniem tegożsamego żaru. Każdy z nas przez długie lata piastował i hodował troskliwie swoje czułe i delikatne „ja“. Robiliśmy to z wielkim nakładem sił, czasu i kosztów. Polerowaliśmy owe „ja“ jak przekosztowny brylant. A kiedy przyszedł czas burzy, gdzież ono się podziało? Jakiekolwiekby ono było, znajdą się zawsze jeszcze ludzie z duszami Parsifalów i Rolandów z Ronçeval, ale owo kunsztownie wypielęgnowane „ja“ zgasło wobec wielkiego, bolesnego „my“, jak złodziejska latarka wobec słońca. „My“ — oto jest pojęcie jedyne, w którem ból, radość, rozpacz i tryumf, nędza i bogactwo nie kłócą się z sobą, mieszczą się bez reszty a ku pożytkowi przyszłości, jak ziarno w łonie czarnej ziemi. „My“ — otóż jest nasza siła, wiara i nadzieja. Ono jest, jest w miłości braterskiej i poczuciu wspólnem obowiązku, życia i śmierci i jest mocne, ale kryje się trochę w cieniach, jak ów czarowny kwiat paproci w nocy świętojańskiej. Kto w takich czasach, naprawdę, z duszy, z przekonania i rozumienia potrafi powiedzieć „my“, ten jest na dobrej drodze, bo to słowo będzie jego palladjum i ryngrafem świętym, który go przed wszystkiem osłoni. I to jest dziś zbroja duszy polskiej — i oto tajemnica demokratyzacji, jaką wojna przeprowadziła gruntownie, od jednego zamachu.
Po dniu gorącym a pełnym sprzecznych wrażeń i wzruszeń nadchodził wreszcie wieczór pogodny, ciepły, piękny, lecz gwarny, ruchliwy i niespokojny. Tysiące ludzi na ulicach, ludzi, którzy coś robią, chodzą, mówią... Lecz w zmroku rozpoznać ich nie można, w gwarze ich słów nie słychać... Nie wiadomo, co to są za ludzie! co robią, dokąd idą, o czem mówią, co ich czeka... Nic nie wiadomo! Trzeba się do tego przyzwyczaić — w wojennych czasach nie można dużo wiedzieć. Przeczucia i nadzieje huraganami przelatują przez duszę, ale nogi zmęczone i obolałe wloką się powoli. Jak straszliwie samotnym było się wieczorami w tej ciżbie ludzkiej!
Dom. Cicho, jasno, czysto, spokojnie. Na nakrytym białym obrusem stole dzban pełen wielkich, różnobarwnych, przecudnych kwiatów. Komiczne to wszystko i bez sensu. Któż dziś myśli o kwiatach! Jeden jakiś krwawo-czerwony kwiat barwą swą przypomina mi pewne zdarzenie. Spotkałem na ulicy jakieś panie, które