nów, kutych wozów z amunicją, toczących się ciężko po bruku, od głuchego huku jadących armat dudni cała ulica, chwieje się dom w posadach, dzwonią szyby w oknach, łyżeczka położona na słoiku z konfiturami spada i tłucze talerzyk, „landszafty przodków“ trzęsą się jak gdyby ze śmiechu. „Nerwowiec“ zęby zacina, żeby nie krzyknąć na cały głos „cicho!“, ale wie, że sam musi być cicho i to mu dobrze robi. Przyzwyczaja się. Żelazne koło ma rydwan wojenny a ziemia pod nim drży. Kiedy w stół uderzy ściśnięta pięść w pancernej rękawicy, szyby dzwonią ą „nerwowiec“ — oczywiście „nerwowiec“ blednie.
Nocy w tych pierwszych wojennych czasach nie było. Był albo ciężki, kamienny sen, czyli chwila zupełnej nieświadomości, albo znów sny tak wyraźne i gwałtowne, iż ten sen nie był mniej intensywnem życiem od życia na jawie. Wypoczynku nie dawał. Po przebudzeniu się wybijał się człowiek natychmiast ze snu a raczej zrywał się gwałtownie z pościeli. Powieki ciężkie jak ołów, opadały i piekły, ale dusza nie chciała spać, chciała żyć, wiedzieć lub zagłuszyć się pracą. „Wczoraj“ nie ginęło w otchłaniach obojętnego zapomnienia ale „dniowi dzisiejszemu“ pozostawiało nieskończoną ilość pobudek mocnych i trwałych. W ten sposób dni łączyły się w nierozerwalną, ciągłą stałość, w trwanie nieprzerwane. Nieledwie zaczynaliśmy rozumieć, co to jest wieczność.
A te nasze szkoły! W jednych jeszcze do niedawna dzieci śpiewały na dwa głosy niewinne piosenki a nauczyciel wtórował im na skrzypcach, w innych młode panienki zaprawiały się do ładnych i miłych robótek, gdzieindziej młodzież ćwiczyła się w naukach, dowiadując się rzeczy mądrych i użytecznych społeczności, jeszcze gdzieindziej uczeni i bywali w świecie poważni profesorowie zaawansowanym w naukach młodzieńcom opowiadali o najnowszych zdobyczach wiedzy, o potędze pracy umysłowej, o cudach pełnej miłości troskliwości o dobro społeczne. A naraz w tych szkołach rezerwiści i rekruci uczą się salutowania i obrotów wojskowych lub przymierzają mundury a zamiast głosów nauczycieli i nauczycielek rozlegają się donośne nawoływania i rozkazy podoficerów, grzmią wojskowe piosenki i śmiechy... Zaś dziś rozgościli się w nich lekarze, siostry miłosierdzia i pielęgniarki Czerwonego Krzyża.
Mieszkałem naprzeciw olbrzymiej szkoły, oświetlonej elektrycznie, zaopatrzonej w moc okien dużych i szerokich. Przez przeszło miesiąc pod tym gmachem cisnęły się tysiące, tysiące mrowia ludzkiego. Ludzi tych, okruszyn tego mnóstwa, opisywać nie będę, nie
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/52
Ta strona została przepisana.