Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/53

Ta strona została przepisana.

mogę. Widziałem ich tylu, lecz wszyscy zniknęli mi w masie, w mnóstwie. Wszyscy w jak najlepszych humorach, pełni fantazji, rozśpiewani i o lada co wybuchający śmiechem, cierpliwie czekali na mundur, na broń, na swoje przeznaczenie. Byli ludzie miejscy, weseli, sprytni, dowcipni, skłonni do śmiechu, kpin, chciwi nowinek, czereda ćwierkająca i głośna jak stado wróbli. Do tych wieczorami przychodziły żony i nie żony, kobiety, istoty poczciwe, z koszykami w rękach, z polerowanemi niebiesko blaszanemi dzbanuszkami kawy lub zupy, z dziennikiem w ręku. Wszczynano długie polityczne dyskusje, bratano się łatwo, jak zwykle między miejskim ludem. Potem przyszli chłopi, spokojni, flegmatyczni, obojętni, cisi; nie mieli w mieście znajomych a o czemże między sobą mieli mówić? O tem, co tam, za nimi pozostało? Pozostało — i koniec, a teraz jest zupełnie co innego. Czekali również cierpliwie na swój mundur, swój bagnet, swego podoficera, swoje miejsce w „glidzie“, ponieważ jednak byli to ludzie pracy czyli czynu, więc nie gadali, lecz korzystając z chwili, spali sobie na murawie spokojnie i cicho, twarzą ku słońcu zwróceni, nie śpiesząc się do „roboty“, o której wiedzieli, że ich nie minie, że ją wykonają po swojemu. Tu i ówdzie przyplątała się do któregoś „baba“ z koszykiem pełnym wiktuałów, czasem i dzieckiem na ręku. A wówczas rzekłbyś, iż na jarmarku jesteś lub na odpuście. Chłop baraszkował z babą, dziecko z zawiniętą powyżej „krzyżów“ sukienczyną pełzało sobie po nim, gaworząc po swojemu, póki naraz nie wykrzyknięto jakiegoś nazwiska a wtedy chłop zrywał się i ryknąwszy „hier!“ otrząsnął z siebie dziecko i babę i zniknął w tłumie. W biały dzień to się działo, pod tem słońcem palącem, pod tem niebem przepięknem, ale szukajże jednego jedynego wśród tego tysiąca szaro-błękitnych ludzi, stojących przy ustawionych w kozły karabinach a ruszających się wielkiemi kolumnami! O ty szkoło! Któż to przypuszczał, że z bram twoich tyle dziesiątków tysięcy ludzi pójdzie na pobojowisko? Wiem o tem ja, com widział i wiedzą już ci, co stąd wyszli, ale kiedy uczniowie zasiędą w ławach tych widnych i przestronnych sal, kiedy profesorowie zaczną spokojnie wykładać o rzeczach mądrych i dobrych, któż pomyśli, że wrota tej szkoły były bramą, którędy szło się ku śmierci?
Albowiem taki a nie inny był cel tej wspaniałej i potężnej organizacji. Minęły czasy kondotjerów, bijących się miękko za pieniądze. Dziś biją się ludzie o swą kulturę, a o to zwykli się bić na śmierć i życie. — Wynijdźcie a pobijcie wszystkie! — to jest hasło