wojny i bezpieczeństwa własnego na wojnie. Każdy z tych, którzy idą w pole, musi sobie upatrzyć swego przeciwnika i pracowitem a celnem strzelaniem wytrącić mu bron z ręki. Mierzyć trzeba starannie, strzelać pilnie, pracować gruntownie i dokładnie. Zabić! Oto myśl, którą podczas wojny żyją miljony.
Kto jednak baczniej przyglądał się tym falującym pod szkołą tłumom ludzkim, bez trudu odkrywał coś, co taiło się wprawdzie i ginęło w ogólnej wrzawie, lecz przeczyło i dziarskim minom i dowcipom i tej niby pozornej ochocie, z którą zapasowi szli pod sztandary. Ci kulturalni i wrażliwi ludzie nie chcieli zdradzać się ze swą słabością, rozumieli dobrze, że nie na ludowe zgromadzenie ich tu zwołano, że ich o zdanie nikt pytać nie będzie — ale przez ten zgiełk żołnierski i wrzawę tysiącznych głosów, z absolutnej, bezwarunkowej rezygnacji, ze ślepego, biernego posłuszeństwa, z apatji, z jaką przyjmowano rozkazy zupełnie sprzeczne, zbyteczne utrudnienia i jawne objawy panującego chaosu i nieporządku — z tego wszystkiego poznać można było niemą, bezbrzeżną rozpacz tych biedaków, którzy się już wszystkiego wyrzekali i którym się już niczego nie chciało, ponieważ rozumieli, iż są na śmierć skazani. Histeryczny skurcz chwytał mnie za gardło, kiedym z okiem swego gabinetu patrzył na na te lekkomyślne niby, wesołe i ochocze tłumy skazańców, dotkniętych już palcem śmierci, lecz udających zapał i wiarę w przyszłość. Ta pozorna pogoda, ta werwa, humor, to wszystko było znacznie, nieporównanie tragiczniejsze, niż starorzymskie, gladjatorskie: — Ave Caesar, morituri te salutant!
Wieczorami, które były ciepłe i pogodne, masy ludzkie leżały i siedziały na trawie, rozmawiając i odpoczywając. I śpiewano. Polacy śpiewali „Boże coś Polskę — rekruci i zapasowi Rusini „Ne chody Hryciu na weczernyciu“, to znów Polacy intonowali „Pieśń legjonów to znowu żaby grały w pobliskim stawie. Śpiewano nie kolejno lecz równocześnie i można było z natężenia głosów wywnioskować, iż chciano się wzajemnie przekrzyczeć. Czasami rozlewne, mało rytmiczne „Ne chody Hryciu“ falą głosów przykrywało pieśń polską, która jednak wnet wydobywała się na powierzchnię swą żywszą, silniej akcentowaną rytmiką.
I naraz wpadał w to wszystko donośny głos trąbki wojskowej, grającej powolny, rozlewny i niebrzydki zresztą capstrzyk austrjacki.
To był symbol Galicji.
Milkły głosy ludzkie, kończyła capstrzyk trąbka i tylko żaby rzechotały do późna w noc...
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/54
Ta strona została przepisana.