w fezie, szczerzący do publiczności zęby a za nim dwuch austrjackich żołnierzy.
Z tych pogromów wynikało, że rząd austrjacki postanowił nie cofać się nawet przed tak nikczemnemi środkami, jak podbudzanie i jątrzenie dzikich instynktów czerni ulicznej, najciemniejszego i najmniej odpowiedzialnego motłochu.
Akcję tę rozpoczęto we Lwowie odrazu na wielką skalę. Później opowiem, do jakiego stopnia rozbestwienia doprowadzono to, co dawni pisarze tak świetnie określili jako „uliczną hołotę“, zwłaszcza na co pozwalali sobie żydzi, jedyni może w Galicji, lecz najzacieklejsi Austrjacy. Na razie wspomnę tylko o demonstracjach a zwłaszcza o jednej z nich, najnędzniejszej i najpodlejszej, na jaką mogła się zdobyć we Lwowie austrjacka policja wraz z oddanymi sobie agientami z Komisji Tymczasowej.
W mieście panowało ożywienie i podniecenie, które dochodziło do kulminacyjnego szczytu, zwłaszcza wieczorem, kiedy po całodziennej bieganinie i kłopotach można było spokojnie usiąść w knajpie przy szklance piwa. Rozumie się, iż ulice pełne wówczas były publiczności, ciekawych gapiów, kokotek flirtujących z oficerami, strzelców, młodzieży, zapasowych, żołnierzy i t. d. O zbiegowisko bardzo było łatwo. W tym celu „znachodziła się i muzyka“ (za pieniądze zawsze ją „znaleźć“ można); nieraz była to muzyka wojskowa, która, otoczona kordonem żołnierzy z lampionami, defilowała po ulicach, grając marsze wojskowe. Gawiedź lwowska przepada za muzyką, wnet też dokoła orkiestry zbierały się setki ludzi, przeważnie wyrostków, którzy maszerowali gwiżdżąc lub śpiewając. Lawina ludzka rosła i — kiedy muzyka stawała przed pałacem namiestnikowskim lub gmachem komendy korpusnej, liczyła zwykle kilka tysięcy ciekawych. Wówczas na balkonie pojawiał się namiestnik Korytowski lub jenerał Koloszvary i „palił mówkę“ do tłumu, który oczywiście odpowiadał hurońskiem wyciem. Raz rozwrzeszczawszy się tłum nie kończył tak prędko a zwłaszcza już żydki, wyczytawszy w „Kronenzeitung“ jak się to we Wiedniu demonstracje odbywają, wpadały do kawiarń i obnosząc na rękach oficerów, a w ich braku choćby podoficerów rachunkowych, kazały muzyce grać austrjacki hymn ludów. Widziałem, jak zrobiono gorącą owację żołnierzowi z muzyki wojskowej, jadącemu na wózku ciągnionym przez osiołka. Tłum wrzeszczał w niebogłosy, zaś muzykant z arcypoważną miną, opierając się prawie o ośli ogon, przemawiał z wózka do tłumu. Sprawiedliwość każe zaznaczyć, że pisma lwowskie zanotowały równo-
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/56
Ta strona została przepisana.