Naraz na stopniach pomnika stanął jeden z adwokatów lwowskich, prawnik mierny, osobistość bez wybitniejszego znaczenia, bez żadnego politycznego tytułu, nic nie reprezentujący, wogóle to, co się we Francji nazywa „quelconque“; mówca ze zgromadzeń wyborczych, znany ze swych sympatji dla stronnictw żydowsko-liberalnych. Nie podaję jego nazwiska nie dlatego, abym je chciał zatajać, ale ponieważ ono szerszym warstwom społeczeństwa polskiego nic nie powie.
— Rodacy! — zagrzmiał adwokat — Nadeszła wielka chwila! Zaborcy wzięli się za łby! Dziś czas pokazać, że my jesteśmy panami i gospodarzami tej ziemi, że bez nas nią rozporządzać nie wolno.
Logicznie wynikało z tego, że specjalnie my, Galicjanie, mielibyśmy to zaznaczyć wobec Austrji.
Adwokat mówił dalej:
— Krwią i żelazem, rodacy, w takiej chwili musi się przemówić, krwią i żelazem przypieczętować i zaznaczyć swoje prawo, krwią i żelazem, rodacy —
„Krew i żelazo“ szczękały wciąż w mowie adwokata.
Jestto istotnie treść wojny. Zgroza mnie na te myśl ogarnęła. Czy ci ludzie wiedzieli, co robią, jaką straszną burzę zaklinają?
I naraz z tego, że „zaborcy wzięli się za łby“ wynikło, iż Polacy muszą iść przeciw Rosyi, jak gdyby Poznańskie i Galicja nie były zaborami.
Po adwokacie na stopniach pomnika stanął pułkownik strzelców, krępy brunet z kędzierzawemi włosami, w mundurze strzeleckim ze złotemi naszywkami. Prawnuk Napoleońskiego jenerała, znany i zdolny historyk. Czytałem jakąś jego monografię historyczną wcale nieźle napisaną, nie znałem go osobiście, ale wrażenie, jakie na mnie sprawił, było sympatyczne. Mowa jego, z literackiego punktu widzenia ładna, nasiąkła żeromszczyzną i „cierpiętnictwem“, brzmiała jednak szczerze i szlachetnie.
— Wyrzekamy się osobistego szczęścia — wołał — wyrzekamy się domów naszych i rodzin, i idziemy na śmierć, wrócimy wolni lub nie wrócimy wcale...
Wyrzekanie się wszystkiego, śmierć, męki — szafotem to trąciło, nie animuszem żołnierskim. To jeszcze mówił 63 rok.
Tylko że — bitwy pod Miechowem nie było. Telegram był zmyślony, świadomie sfingowany.
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/59
Ta strona została przepisana.