dy dziwnego, że i wojna może uszczęśliwiać żołnierzy, a że dziś armje liczą się na miljony, szczęśliwych można liczyć na setki tysięcy.
Dla ludzi młodych, mocnych i zdrowych wojna — to życie!
Przyroda, ziemia, szerokie pola, lasy zdradliwe, rzeki podstępne — wszystko może być wrogiem lub przyjacielem, wszystko żyje i każe walczyć! Walka o życie, ta straszna walka, którą w czasie pokoju niemniej nieubłaganie lecz tylu subtelnemi środkami prowadzić musimy, w czasie wojny jest ogromnie uproszczoną. Ludzie mocni a mniej złożeni psychologicznie, doznają w takich razach uczucia ulgi, ale tosamo jest też i z ludźmi o duszach bardziej skomplikowanych. Cel jasno wytknięty, prosty i w danym razie nie trudny do osiągnięcia. Zwycięstwo! W płomienistej rozwianej szacie, z mieczem w dłoni, w wawrzynowym wieńcu na skroniach wiedzie ta uskrzydlona, cudna Nike młodych, dzielnych ludzi ku sławie i bohaterstwu. Psoci po swojemu ponura śmierć, ale któżby na to zważał w tryumfującym biegu, w tym wielkim pędzie tysięcy z nadstawionemi szablami, podczas tego kucia w ostrza, darcia się o armaty i nieprzyjacielskie sztandary! To też prawdziwy żołnierz modli się do wojny, która jest straszna, ale też i bosko piękna i daje chwile wielkich, wzniosłych wzruszeń i daje chwilę — szczęścia.
Krótkotrwała jest ta radość i duma żołnierska i wkrótce wojna gubi złote epolety i naszywki i staje przed oczami żołnierza w przygnębionej postaci umęczonego, pokrwawionego, obdartego robotnika śmierci. Ale krótkim jest też czas pieśni słowiczych i rozkwitu bzów i młodej, promieniejącej wiosny — a któż powie, że rzeczy te nie są piękne i że w dusze nasze nie pada ich miły, ciepły odblask? Po lecie jesień przychodzi, po niej zima — wiadomo, niemniej wiosna była piękna... Cóżby życie było warte bez tych uśmiechów i bez tych złotych iluzji?
Niesłychanie szczęśliwe były też tego lata i dzieci. Był to czas dla nich wymarzony. Lato prześliczne, dni ciepłe, mnóstw o różnych „admirałów“, „paziów królowej“, „perłówek“, „cytrynek“ i „fuksów“, dozór domowy nie tak ścisły jak przedtem — i wojna! Codzień to coś nowego. Goni taki malec za jakimś bardzo zresztą podejrzanym „paziem królowej“ a tu naraz aeroplan zjawia się w błękitach i leci sobie ten wielki ptak swobodnie, pięknie. Malec zapomniał o „paziu królowej“, z zadartą wysoko głową stoi, patrzy w niebo, ścigając młodym wzrokiem statek powietrzny, zapatrzony, zachwycony, aż po pięciu minutach jak się nie udrze z całej piersi: — Aeroplan! Hurraaaa! — A potem — ile to dziwnych rzeczy, ile cudów na świecie!
Strona:Jerzy Bandrowski - W płomieniach.djvu/71
Ta strona została przepisana.